53. Mene, tekel, fares płetwą i ogonem ("Czarna załoga" Jadwigi Maliny)

53. Mene, tekel, fares płetwą i ogonem ("Czarna załoga" Jadwigi Maliny)


Gdzie się podziały poetki? Tu są!
Zostawiają na korze i wodzie znaki dla ludzkości. Czytają wróżby ogonów i wąsów. Wyławiają ze szmaragdowej toni wraki maybachów.


Czarnej załodze Jadwiga Malina buduje niezwykle spójną narrację o dziejach człowieka. Poetka swobodnie porusza się po osi czasu, obiera ze skórki epoki i wyjmuje z miąższu wciąż to samo mroczne ziarno. W jej wierszach człowiek ofiarowuje światu subtelność umysłu, ale jego istnienie pozostawia po sobie zbyt wiele niepokojących śladów. Każdy utwór to notatka, lupa dla czujnego oka. W osobnych kadrach można łatwiej zmierzyć puls świata.

W tytułowym wierszu Malina pisze:



Do obrazu Fantastyczne zwierzęta EgiptuRobineta Testarda

Jeszcze całkiem słusznie wkoło. W paszczach. Płetwach.
Jednorogich. Jest kamień na kamieniu. Zamek w dali.
Kopytko na nogach. Ale już płynie. Już podpływa.  W mig wszystko rozpieprzy. Czarnego statku załoga.



 a w kolejnym wierszu przeskakuje epoki, by przybić do brzegu XX wieku.
Czarnobyl 

Zastał nas wśród zajęcy. Gdy kuropatwy o strzygących
Nóżkach wznosiły świat. A on taki niewinny jak baranek.
Jak zabłąkana owieczka. Wpadł nam w ramiona.
Ugościł się. W ośrodku zdrowia mówili, że idzie wojna.
Że trzeba znosić prowiant do piwnicy. Jednak następnego
Dnia świat nadał istniał. Rozrastał się. I zapełniał ziemię.
Matki łagodnie promieniowały, krojąc podgardle.




Malina czyta świat uważnie, łącząc subtelną elegancję obserwatorki przyrody z przenikliwą oceną nowoczesności. Przebywa w sceneriach melancholijnych i niewinnych, mija "kaskady poziomek i gałęzi", odczuwa ruchy powietrza i ziemi, plami palce sokiem z jagód, ale nie traci z oczu niepokoju epoki, widzi człowieka przy klatce z małpą, Nigeryjkę obdarowaną parą butów i ginącą pszczołę. 

Przyglądanie się najpiękniejszemu ze światów przeradza się niepostrzeżenie w rejestrowanie spadania w przepaść. Wahadło między ludzkim i materialnym przebywa coraz krótszą drogę.  


Tom pisany obrazami zapamiętanymi z wędrówek po bezludnych bezdrożach i tłocznych muzeach. To kronika tracenia i depesze pisane na gorąco podczas wchodzenia na kolejną Arkę Noego. 
Na jakiej ziemi wysiądziemy, gdy opadną wody tego potopu?

Jadwiga Malina, Czarna załoga, posłowie Wojciech Ligęza. Krakowska Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy polskich, Kraków 2018, ss. 60. 

52. Makatka z sową (Herta Müller, Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie)

52. Makatka z sową (Herta Müller, Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie)


Windisch marznie. Spogląda w dół drogi. W miejscu, gdzie kończy się droga, trawy napierają na wieś. Tam, na samym końcu, idzie mężczyzna. Mężczyzna jest czarną nitką, wplecioną w rośliny. Napierająca trawa unosi go nad ziemię (s. 8).

W świecie tej książki język narracji przypomina rzemieślniczą dłubaninę ludowych hafciarek, które nie piszą, ale szyją obrazy. Dobieranie słów i zdań do historii, którą opowiada Herta Müller, przypomina perfekcyjne, przemyślane wbijanie igły w grube białe płótno: ślad jest widoczny od razu. Nawet jeśli usunie się kolorową mulinę, zostaną dziury po naruszeniu splotu. Powstaje gęsta alegoria zbudowana z krótkich, paraliżujących zdań. Język jest pierwszą pułapką, żadne słowo nie może opuścić zdania. Nie ma w nich miejsca na złapanie oddechu. Oddech ma trwć tylko tyle, ile trwa fraza.

Dalia już dawno wyzionęła ducha, a mimo to nie mogła przekwitnąć (s.15).

Dzieckiem jest Kürschner. Odkąd nauczył się chodzić, codziennie szedł w pole. Łapał jaszczurki i ropuchy. Kiedy był większy, wdrapywał się nocą na kościelną wieżę. Wyjmował z gniazd sowy, które nie umiały jeszcze latać. Pod koszulą zanosił je do domu. Karmił sowy jaszczurkami i ropuchami. Kiedy były już duże, zabijał je i patroszył. Moczył w mleczku wapiennym. Suszył i wypychał (s. 30).

Pisarka rzadko pisze w taki sposób, choć łatwo można rozpoznać jej styl. W Człowieku... tworzy alegoryczną, okrutną baśń o ludziach na zawsze schwytanych, uwięzionych w prawie doskonałej scenerii, bezskutecznie próbujących uciec od historii, ciała i sąsiadów. Zmaganiom z pułapką  miejsca (czytelne odwołania do reżimu) towarzyszą zachowania zwierząt. Nad osadą krąży młoda sowa, która jeszcze nie do końca zna się na przynoszeniu śmierci i wielu mieszkańców niepotrzebnie umiera. Chłopiec gromadzi ptasie truchła, tworzy z nich na strychu pryzmy. I woń rozkładu roznosi się jak morowy los wśród bohaterów.
Kto chciał wyjechać z tego miejsca, musiał zapłacić. Płacono workami ze zbożem, żonami i córkami.
A kiedy można było wreszcie wyjechać, pójść prosto w upragnioną wolność, coś kazało zawracać, spoglądać za siebie. Ten gest zawsze smakuje słono.

Okrutna, niepiękna, przejmująca mikropowieść.
Znakomity przekład Katarzyny Leszczyńskiej!

Herta Müller, Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie, przeł. Katarzyna Leszczyńska, Wołowiec 2009, ss. 112. 

51. Skowyt naczyń połączonych (Justyna Krawiec, Chłód)

51. Skowyt naczyń połączonych (Justyna Krawiec, Chłód)


Gdzie się podziały poetki? Tu są! Odprowadzają wzrokiem czwarty śnieg tej zimy prosto w przepaść.

Można Chłód Justyny Krawiec rozpisać według klucza materii i dźwięków. W pierwszym znalazłyby się wszystkie przemiany wody, topnienie lodu, deszcz, sypiący śnieg, wysychanie i wilgotnienie. W drugim byłoby słychać ciszę przenikniętą skowytem udręczonych zwierząt, które przechodzą od wiersza do wiersza, zmieniając tylko sylwetki (raz milczy kot, raz wyje pies). Podwójność świata, który z jednej strony jest namacalny, bolesny, powleczony nadczułą skórą, a z drugiej niemożliwy do objęcia i przeżycia, staje się wyzwaniem dla poezji. Ta poezja lubi notowanie, jej narządem jest oko obserwujące przez szkło (najczęściej szybę), porą dzień, gdy czeka się na powrót, ulubionym przedmiotem zegarek, a scenerią  -zaśnieżona Łódź. 

Popołudnik


lipiec za chwilę zmieni czas na przeszły.
jest ciemniej, robi się chłodno. marzną mi palce
i coraz turdniej trafić w klawisze, podmieniam słowa,
talerze, nasze ubrania na czyste, ciebie też podmienili
kto to zrobił?

jest 20.30, siedzisz w pracy i być może właśnie teraz
dopasowujesz części. trzy sekundy na część, a mnie
nie wystarczył cały dzień, żeby znaleźć nowy sposób na strach.

wszystko jest przewidywalne: wracasz, pada deszcz.
szybki zastrzyk życia w sztywne od przerzedzonej krwi żyły i już.
leżysz na brzuchu, oddycham pod twoim obojczykiem,
bardziej przerażona niż zwykle.
(s. 8)

---------------------------------------------------------------------------

O stracie

od dziś ciemniej. zginął świat dający się opowiedzieć.
w pokoju martwa natura - zwinięty w fotelu koc, książki
ułożone do góry grzbietem, dym wypływający z popielniczek.
slow motion, którym ktoś mnie złośliwie naznaczył.
chodzę tu tak cicho, jak chodzi się przy zmarłym -
z głęboko schowanym oddechem.

szanuję ten stan. nie mówię o nim
dużo. beznamiętnie składam raporty,
chociaż nie mam komu.
(s. 32)

------------------------------------------------------------------------

Inny świat


jeszcze są we mnie wiersze i świat inny od tego,
który znasz. w nim drzewa rodzą się od razu
duże i martwe. nie siada na nich żaden ptak, wszystkim
połamałem skrzydła. dla pewności, że ktoś ze  mną
zostanie.

nie wpuszczam tutaj nikogo. jestem ostrożna. chwile
nieuwagi są nad ranem, kiedy jestem zbyt pijana,
by pilnować słów, a one są kluczem.

mój świat jest głuchy i ślepy, nie reaguje na bodźce.
nie rozpoznaje cię i dlatego nie odpycha. możesz poruszać się
swobodnie.

jestem inna. urodziłam się cicha i czarna.
niezdolna do odchodzenia. mam źle zrośnięte ręce,
przyciśnięte do boków. jeszcze nie wiem, jak skończy się
wiersz, ale czuję to światło.
(s. 35)

----------------------------------------------------------------------------------------

Nad wszystkim czuwa kobieta, która wykuwa wiersze w lodzie. Ceną istnienia w przestrzeni mieszkania jest wytracanie siebie, niknięcie, "kruszenie ramion", a w końcu zupełna pustka. Ona pozostanie po kimś, kogo zbyt długo toczyła zima, kto trzymał pod poduszką nóż, kto był zbyt świadomy plam i zacieków po własnym ciele. Życie toczyło się gdzie indziej.

Być może mogłaby uratować miasto, ludzi na przystankach, rozpędzone auta, pikujące jaskółki, ale krzyk lirycznej narratorki zawsze tłumi szklany klosz. Otwiera usta, ale okrzyk do nikogo nie dociera. Zrobiła więc rysę, żeby wydostać się z siebie wierszem.


Justyna Krawiec, Chłód. Biblioteka Arterii 2008-2011, Łódź 2011, tom 12, ss. 38.


50. Podręcznik dla szwaczek i krojczych (Lukas Bärfuss, Koala)

50. Podręcznik dla szwaczek i krojczych (Lukas Bärfuss, Koala)


Powieść Koala Lukasa Bärfussa została napisana z niezwykłą dyscypliną: zdania wypowiadane są na jednym oddechu, trzymają się wyczuwalnego rygoru, podają historię w sposób bardzo przejrzysty, gromadzą erudycyjnie dobrane argumenty i niezauważenie przenoszą czytelnika do kolejnych tematów. Prawie wcale nie widać linii cięcia narracji, chociaż bardzo łatwo można wskazać poszczególne. Fabułę zbudowano bez użycia gwoździ, z litego języka. Autor dobiera osobne nastroje i język do każdej części i tematu. I tak jest też w znakomitym polskim przekładzie tej książki, autorstwa Arkadiusza Żychlińskiego.

Nie wszystko mnie jednak w tej książce przekonuje.

Powieść toczy się wokół (nagłego? spodziewanego?) samobójstwa przybranego brata, które narrator usiłuje na własne potrzeby "rozpisać", bo myśli językiem, lepiej pamięta słowa niż przedmioty. Ze wspomnień o zmarłym wyłania się obraz bliskiej, ale obcej osoby, odludka i małomiasteczkowego pechowca (dwa groźne wypadki z szybą), może nawet pasywnego tchórza, który boi się wyjechać, bo boi się życia. Zderzanie okruchów wiedzy o bracie (którego narrator znał słabo) z wywodami badaczy prowadzi do analizy historii podobnych śmierci, w których dominuje przypadkowość i porywczość. Przypadek brata daje się jednak uzasadnić, gdy rozciągnie się linię życia zupełnie płasko i weźmie na warsztat porażki, koleje losu i chybione decyzje. Bratu po prostu nie wychodziło, wszystko nie dość dobrze się układało i całkiem przewidywalnie, czyli tragicznie, skończył.

W każdym wydaniu książki, które znalazłam, wydawcy zaznaczali, że historia przybranego brata jest
elementem zaczerpniętym z biografii autora. Rozumiem, że dyscyplina wprowadzona w partiach poświęconych zmarłemu miała uzasadnienie emocjonalne. Informacje są czytelnikom dawkowane, nie ma miejsca na nadmiar słów, zbyt długie dywagacje. Dominuje więc potrzeba racjonalnego (?) podejścia do faktów. Sposób relacjonowania wiadomości o śmierci i późniejszego dociekania przyczyny zgonu staje się widoczny, gdy przechodzimy do kolejnej części książki. Tam rozpoczyna się obszerny passus o kolonizowaniu Australii. Docieranie na nowy kontynent, osiedlanie się, pierwsze próby zasiewania ziemi, hodowania zwierząt i szukania szlaków handlowych prowadzi w narracji do refleksji nad zadziwiającym endemitycznym zwierzęciem.

Autor próbuje bowiem wyjaśnić, jakie znaczenie miało imię nadane bratu w skautach. Dlaczego bycie "koalą" przyniosło chłopcu (a później dorosłemu) mężczyźnie właśnie taki los. Paralele pomiędzy biernością australijskiego torbacza (łatwego do zrzucenia z drzewa, więc także łatwego do zjedzenia i przez to szybko wybijanego) z reakcją społeczeństwa na porażkę życiową pojedynczego człowieka, który nie prowadzi wzorcowego losu (brat pracował w noclegowni, nie uciekł z miejsca bez perspektyw) wydaje się szyte zbyt grubymi nićmi.
Widać tutaj kilka pomysłów na świetny koncept, ale finalne rozwiązanie narracyjnych napięć mnie nie przekonuje. Mimo porywających historii, bardzo namacalnie pokazanych problemów samobójcy i osadników, brakuje zamknięcia, wyrównania dwóch porządków, których jednak porównać się nie da. Opowieść o koali staje się bowiem słusznym i pożądanym głosem w sprawie kondycji kapitalizmu, reakcji społecznych, sposobu traktowania bierności i odstawania od głównego nurtu, ale dzieje się to kosztem prywatnej historii kogoś prawdziwego, kto posłużył autorowi jako mały element w wielkiej tyradzie. W dodatku kosztem własnego brata. Literatura może wszystko,  wszystko wchłonie, ale...

Bärfuss, którego polecam mimo wspomnianych znaków zapytania, świetnie pisze, wie wszystko o języku, sterowaniu myślami czytelnika, stosowaniu pełnej kontroli emocjonalnej i włączaniu literatury do dyskusji o globalnych problemach. A w dodatku finał książki wiele mówi o jego filozofii artystycznej i znaczeniu pisania.
Warto!


Lukas Bärfuss, Koala, przełożył Arkadiusz Żychliński, posłowie napisał Grzegorz Jankowicz, Wrocław 2017, ss. 180.

PS Wspaniała okładka Przemka Dębowskiego (wyjęta prosto z estetyki współczesnych okładek niemieckich domów książki). 
49. Szufladom za granicą brakuje historii (Ornela Vorpsi, Ręka, której nie kąsasz)

49. Szufladom za granicą brakuje historii (Ornela Vorpsi, Ręka, której nie kąsasz)



Kiedy kamień znajdzie się na swoim miejscu, ciąży (s. 22)

Trudno pisze się o historii, której właściwie nie ma. O wspomnieniach, które się zataja i o nawykach, które dostrzega się w chwili, gdy mijają. A o tym próbuje (na kilka sposobów) mówić w swojej maleńkiej książce, Ręka, której nie kąsasz, Ornela Vorpsi. Pisarka stara się w eseistyczno-powieściowo-wspomnieniowych ramach przywrócić coś z dawnej, pozostawionej w tyle Albanii (ale też Sarajewa, Jugosławii). Powraca dzięki obrazom, skojarzeniom i ludziom "pożartym przez ten wiek". Wszyscy wygnańcy chorują na melancholię, mieszkają w Zachodniej Europie, ale w rzeczywistości jedynie wegetują, bo nigdzie nie są u siebie. Jedynym sposobem ratowania bliskich z opresji wygnania jest przywracanie resztek dawnego życia. Narratorka obiecuje przyjacielowi:
Ugotuję ci zupę ze świeżych warzyw, jedną z tych, które dają pewność, że śmierć nie istnieje, że mamy zawsze 10 lat i że czekają nas cuda (s. 44)
Ale nie ma cudów, na wszystkich czeka jedynie oswojone fiasko.

Vorpsi traktuje Rękę, której nie kąsasz jak prywatny notes, plik kartek, którym zwierza się podczas transkontynentalnych lotów (gdy tylko jej świadomość utrzymuje w górze samolot), w krótkich chwilach obezwładniającej nostalgii za rodzinnymi stronami, które już nie należą do niej. Niestety, papier stracił już cierpliwość, nie przyjmuje rozpaczy. Kontakty z dawnymi znajomymi podszyte są pośpiechem, żalem i goryczą. Najsilniej łączy milczenie nad rzeczami nieoczywistymi, podkreślającymi obcość Paryża, w którym mieszka narratorka.

Na Zachodzie mają białowłose dzieci, które wyglądają, jakby miały się stłuc i rozpaść na tysiąc kawałków (s. 48).

Tę króciutką książeczkę warto przeczytać dla kilku zdań, być może fundamentalnych. Vorpsi mówi o byciu połkniętym przez czas, o zapachu bałkańskich nóg, o byciu złodziejką, która może już tylko kraść okruchy domu, o twarzach ludzi na Bałkanach, o tym, że w miejscu wojny nikt nie ma czasu dla zwierząt, a przede wszystkim o filozofii sehir, patrzenia, gapienia się, które nie potrzebuje nazywania, które widzi odmienność i ból.
 Jak często wspominamy wojnę w byłej Jugosławii? Niech nas zatrzyma wąziutka niebieska książeczka znakomicie przełożona przez Joannę Ugniewską. 

Ornela Vorpsi, Ręka, której nie kąsasz, przeł. Joanna Ugniewska, Czarne 2009, ss. 86.

48. Karolina Bednarz, Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet

48. Karolina Bednarz, Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet


W reportażu szukam trzęsienia ziemi, nie interesują mnie rozwiązania pośrednie. Tekst musi mieć potężny ładunek merytoryczny, być starannie napisany, a przede wszystkim wywracać (świato)poglądy do góry nogami. Mam wrażenie, że coraz mniej książek uwodzi tymi cechami. Może dlatego nie piszę o reportażach zbyt często. Ostatnio o książce Delhi Rany Dasgupty. Tym razem będzie o znakomitej, choć mrocznej i przejmującej książce Karoliny Bednarz, Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet.
Zacznę od uwagi, ale mam tylko jedną: ta książka mogłaby być dłuższa, chociaż objętościowo mieści się w bardzo przyzwoitych wymiarach 258 stron (nie liczę podziękowań, refleksji końcowych i - uwaga - 62 stron słowniczka i bibliografii). Materiał reportażowy podzielony został na 23 rozdziały. Ma to swoje zalety, bo Autorka dotyka kilkudziesięciu problemów życia kobiet w Japonii, ale wiąże się z tym też konieczność ograniczania materiału, skracania poszczególnych rozdziałów. Najbardziej podobały mi się części dłuższe, gdzie przygotowanie tematu zostało świetnie zderzone z pracą terenową, gdzie znalazło się miejsce na wyczerpujący komentarz, dodanie większej ilości faktów, przywołanie większej liczby relacji, silniejsze osadzenie w kontekście. Gdyby wszystkie krótsze rozdziały były rozszerzone, mielibyśmy do czynienia z prawdziwą encyklopedią na temat życia kobiet w Japonii. Oczywiście można potraktować te zróżnicowane objętości rozdziałów jako zaletę, bo głównym celem pisania było, jak się domyślam, stworzenie pierwszej panoramy kobiecego życia w kraju zdominowanym przez prawo rodzinne i mężczyzn. Nie wszystkie tematy muszą być dogłębnie zrelacjonowane, czasami równie sugestywne jest samo wskazanie kolejnego problemu. Lapidarność bywa w takich przypadkach narzędziem uwypuklającym aporie poszukiwania wiedzy na temat zakazany, przemilczany, wyparty. I tak interpretuję decyzję Autorki.

Karolina Bednarz przerezentuje w swojej książce świat Japonek nieustannie zderzając stereotypy myślenia o krajach wysoko rozwiniętych z prawdą ulicy, metra i domu. Tematy tej książki jednym tchem: wpisy kobiet i ich nieślubnych dzieci do tek rodzinnych, analfabetyzm uczniów, których nie stać na najdroższe kariery, hańba powrotu do domu po rozwodzie. Bednarz pisze o nieobecnych mężach, o dożywotniej opiece nad teściami, o zakazanych (nieczystych) dzielnicach, wreszcie o codziennym molestowaniu w metrze, o kraju, w którym nie do końca jasne są definicje gwałtu i przemocy seksualnej względem dzieci, o bezdomności, gdy ma się pracę, o chorobie z Minamaty, trądzie na wygnaniu, smutnych śniadaniach bogaczek i samobójstwach - jedynym sposobie, by opuścić tę koszmarną planszę. Bohaterka jednej z historii mówi: "Nie mogłabym być katoliczką, bo nie mogłabym się zabić". Przy życiu trzyma nadzieja, że będzie je można sobie odebrać. 

Jeśli reportaż, to tak.
Lektura obowiązkowa.

Karolina Bednarz, Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet, Wydawnictwo Czarne 2018, ss. 325.
47. Pieśni nieuchronności (Julia Fiedorczuk, Psalmy)

47. Pieśni nieuchronności (Julia Fiedorczuk, Psalmy)

Gdzie się podziały poetki? Tu są! Nakręcają mechanizm języka, by cofać się w czasie do dnia narodzin nieuchronności.

W ostatnim tomie, Psalmy (2014-2017), Julia Fiedorczuk stworzyła zupełnie unikatowy cykl poetycki,w którym orzekanie o naturze świata splata się jak wiekową lianą z blikami pisarskiej intymności. Nie bez przyczyny mówię tutaj o wiekowej symbiozie, bowiem kilka tropów subtelnie sugeruje, że porządki myślenia i pisania krążą w tomie wokół pokusy cofania się w czasie. Daty graniczne podane w tytule wskazują na dosyć bliską przeszłość poetyckich gestów, ale kolejne wersy każą wyruszać w poprzek czasu, ku jego pierwszym przejawom, do prehistorii człowieka, czyli prehistorii pisania.

To poszukiwanie początku, dla siebie (poetki wyjmowanej w wierszach z samiutkiego jądra rodzinności, z codziennych scenerii) i dla języka prowadzi do ustalania prymarnych dla egzystencji czynności. Dodam, że będzie tu mowa o egzystencji istoty zapatrzonej w świat i wypatrującej od świata znaków. Julia Fiedorczuk wybiera przede wszystkim leżenie i oddychanie. Niezwykle miłosne przyglądanie się domowym sprzętom (w tej roli dywan) staje się nie tylko wyrazem głębokiej więzi z materialnym wymiarem istnienia, ale przede wszystkim jest formą medytacji, która wynika z przeżywania życia i wyjątkowego pojmowania gęstości własnego czasu. Ten czas w Psalmach jest czasem odbieranym - paradoksalnie - przez samo Życie. To powidoki Balzacowskiej jaszczurzej skóry, która znika tym szybciej, im szybciej żyjemy. Autorka nie pozostawia nam złudzeń, że Jej przyglądanie się istnieniu (we wszelkich jego przejawach) zaczyna być niepokojące, bo docierają do świadomości myśli, które nie pozwalają na lekkość. Widzi, więc wie, a skoro już wie, pisze.

W pewnym sensie wynika z tego, jak sądzę, wybór kluczowego gatunku. Czymże są tym razem psalmy, jeśli nie formą zaklinania, proszenia, może nawet błagania. Autorka nie wybiera adresatów tych gestów, bo potrafi zawierzyć swoje pragnienia sikorce, słońcu, ciału. Widać w tym jakąś formę rozpaczy, która zarazem nie ma w sobie niczego tragicznego. Przeciwnie: wydaje mi się, że Poetka próbuje powiedzieć czytelnikowi, co widzi, gdy rozkłada swoje życie jak karty pasjansa. Wiersze prezentują przetasowane sekwencje życiowych okruchów, które w przedziwny sposób odpominają się, przebłyskują w detalach i wloką pamięć do jej zarania. Autorka pokazuje, jak się pływa w takich warunkach języka, jak trudno jest o dopowiedzenie zdania, jak często głównym głosem wnętrza staje się wątpliwość. 

Znakomity tom zachwycający szatą graficzną (Artur Skowroński), w której bardzo subtelnie pojawiają się symfonie klonowych nosków. Trudno o bardziej dziecięcą i czułą metaforę poetyckiej pracy. Każdy z Psalmów woła do dzieci (choćny tytułem pierwszego wiersza). To dziecko każe plątać numerację psalmów, tylko dzieciom udają się skoki nad otchłaniami interpunkcji. Moim graficznym faworytem jest krzyżyk w lewym górnym rogu okładki, który zgrabnie imituje znak wyjścia z pliku. Właściwie można by z tego tomu wyjść, czyli wyjść z pamięci, wyjść z rozumienia swojej pozycji w świecie, ze wszystkich złożonych w Psalmach deklaracji, ale ktoś postawił go po przeciwnej stronie. Wyjście zablokowane, trzeba przeżyć się w pisaniu do samego końca.

Tom nad tomami!

Julia Fiedorczuk, Psalmy (2014-2017), Wrocław 2017, ss. 55.


Do książki dołączona jest znakomita płyta (Alan Holmes & Julia Fiedorczuk), można posłuchać, jak brzmi czytanie istnienia.

46. Duch opowieści pali tylko sopiany (Krzysztof Varga, Sonnenberg)

46. Duch opowieści pali tylko sopiany (Krzysztof Varga, Sonnenberg)




W najnowszej powieści Krzysztof Varga powraca na Węgry, ale ten powrót niewiele ma wspólnego z błyskotliwą trylogią reportażową (Gulasz z turula - Czardasz z mangalicą - Langosz w jurcie), bowiem tym razem pisanie nie brało się z chęci przybliżenia kilkudziesięciu starannie wybranych informacji kulturowych, kulinarnych czy literackich, ale z potrzeby stworzenia wielkiej narracji o schyłku czasów, o końcu pewnej epoki, którą trudno brać za początek nowej.
Varga, sięgając do XIX-wiecznej filozofii upadku i kresu czasów, posilając się uliczną melancholią kamienic, mostów i nazw, stwarza gigantyczną makietę Budapesztu, miejsca ukochanego, któremu należy się najpiękniejszy tren. Pisarz z niezwykłą erudycją rekonstruuje niszczejący świat dawnego Miasta, ogląda z czułością resztki modernistycznych idei, oddaje hołd Musilowi, Rothowi i Krúdyemu, oddycha węgierskimi powieściami międzywojnia, a przede wszystkim stawia sobie ambitny cel zbudowania powieściowej encyklopedii znikających Węgier. Varga misternie wije gniazda poszczególnych haseł (od legendarnych zwycięstw piłkarstkich po gwiazdy przemysłu porno, od genialnych passusów perfumeryjnych po impresje kawiarniane, od kąpielisk po paski od spodni, od malarstwa po cmentarze), a przy tym snuje swoją niezobowiązującą narrację, w której główni bohaterowie żyją życiem pragnącym zachwytu, kupują w supermarketach rieslingi i lękają się seksu w dawnych mieszkaniach babć. Za pozornie nienadwyrężającą historią miłosną kryje się jednak wielki manifest istnienia: Miasto wzywa do odpowiedzialności, w Mieście, na oczach Andrása (głównego bohatera) rodzi się naród. Miasto jest kołyską i grobem. Oto znika dobrze znany świat, wszystkim depcze po piętach węgierskojęzyczna śmierć, która lubi mocne smoky eyes.
Za zielonkawymi blikami wody w legendarnych kąpieliskach czai się nowa Europa. Zanim przepłyną na drugi brzeg, zanim łaziebny wyprosi wszystkich do szatni, zostaje ostatnia runda. Ostatnia pielgrzymka do świętych miejsc: przejścia podziemnego, w którym już nie śpią bezdomni, przeciągu w metrze, okrzyków sprzedawców w hali targowej. 
Książka pisana w samym wnętrzu Węgier, w doskonały sposób hermetyczna dla tych, którzy nie znają tysiąca jej kontekstów, ale też bliska, bo mówiąca o największej tęsknocie człowieka.
Znakomita, choć wymaga bardzo starannej lektury. Wystarczy za przewodnik po prehistoriach XX-go wieku. Cały czas gada o historii wystawiającej czarny jęzor. I nie pozwoli spać tym, którzy zbyt łatwo zakochują się w polityce.


Krzysztof Varga, Sonnenberg, Wydawnictwo Czarne 2018, ss. 480. 
45. Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego

45. Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego


Bardzo długo czytałam, kilka razy zaczynałam od nowa, pokreśliłam, zakleiłam kartkami, wymiętosiłam, byle tylko odwlec finał. A wszystko z kilku oczywistych powodów, bez których trudno nazywać tekst literaturą:

1. Anna Król doprowadziła do wydania unikatowej korespondencji, opatrzyła ją przyzwoitym komentarzem i aneksami (niektóre uważam za całkiem zbędne, ale niech będzie) i umożliwiła lekturę na najwyższych obrotach. Oczywiście cała karuzela wisi na cieniutkiej, przezroczystej żyłce omotanej między Iwaszkiewiczem i Błeszyńskim. Materiał epistolograficzny prima sort, szkoda, że bez listów Błeszyńskiego, ale to zupełnie inny temat. Znamy podobne tomy i dobrze wiemy, że bywa wybitnie i bez polifonii.

2. Język listów Iwaszkiewicza: tętniący, dynamiczny, liryczny, mistrzowski w każdym ułamku. Gdybyż w dawnej szkole polonistycznej uczono nas literatury taką literaturą. Czytanie powinno być rozglądaniem się na boki, powinno domagać się całej gmatwaniny kontekstów, prywaty, pospolitości, zwyczajnej ludzkiej nudy. Dopiero wtedy robi się ciekawie. Niby wszyscy to wiemy, bo wyobraźnię językową tresował nam Gombrowicz, Grudziński, Gide i Goncourtowie (4xG), ale dobrze raz na jakiś czas popływać w szerokich, tropikalnych wodach wybornej polszczyzny. Dlaczego tropikalnych?

3. Śledzenie szczegółów z drugiego i trzeciego planu burzliwego romansu Iwaszkiewicza z młodziutkim Błeszyńskim: naprawianie kapryśnego auta, pożyczki, mieszkania, nocne telefony, telegramy, rozpaczliwe listy, szpilki z rubinem na pocieszenie, kawiarnie w Rzymie, włóczęgi, gadanie po nocach i tysiące innych spraw... a we wszystkim i nad wszystkim wisi tylko pragnienie bycia kochanym. Najprostsze i w tej prostocie najcelniejsze. Trudno czytać tę książkę bez ogromnych emocji. I trudno nie odkryć Iwaszkiewicza (bez względu na to, jak dobrze go znamy). Do ostatniej kropki jest znakomity w swoim byciu stęsknionym, wiernym, szalejącym kochankiem, piszącym, by móc wydrążyć w tekstach jamy, w których na zawsze się schowają. 
Ileż jest  w tej książce wspaniałych szkiców piórkiem, ileż znakomitych uwag. Scena całowania drzewa na spacerze, zachłystywanie się latem, gapienie na rośliny....

4. A na końcu jeszcze jeden (decydujący) drobiazg. Ta książka podwójnie mocno kołacze w głowie,  gdy się rozpisywane przez Iwaszkiewicza żałobne skłony i przewroty w przód ćwiczyło kiedyś samemu. Taką książką można pożegnać. I trochę unieśmiertelnić naszych pięknych chłopców.


Anna Król, Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego, Warszawa, Oficyna Wydawnicza Wilk & Król, 2017, ss. 450.
44. Śmierć, woda, las (David Vann, Legenda o samobójstwie)

44. Śmierć, woda, las (David Vann, Legenda o samobójstwie)


Książkę tę noszę w głowie od trzech tygodni. Dałam jej czas na ukorzenienie, wybrzmienie i odparowanie. Zostawiła po sobie mnóstwo myśli, najwięcej krąży wokół legendarnego pytania Eichenbauma (odpowiednio sparafrazowanego): Jak zrobiona jest Legenda?

Autor, co w naturalny sposób wynika z oczywistego wpływu autobiografii na proces pisarski, postanowił rozłożyć własne doświadczenie - samobójstwo ojca -  na czynniki pierwsze i skleić z mikromodułów zupełnie nową opowieść. Ten pomysł można wyjaśnić na kilka sposób: kreowanie świata przedstawionego, jakkolwiek bolesne ma tło, polega na przejęciu kontroli, poruszaniu sterami powieściowego wehikułu. I właśnie na prawach takich podróży w czasie i gier z pamięcią, powstała książka, w której jedno z najbardziej wstrząsających przeżyć autora jest w mistrzowski sposób opowiedziane, ale bez opowiadania i rozpisane bez pisania o nim. Śmierć jest śmiercią, ale nie tą. Las jest lasem, ale nie tym. Podobnie ryby, ogień, statki, śnieg i powietrze.

David Vann przemyca przeróżne myśli, które prawdopodobnie nosił w sobie od dawna, brzmią przejmująco prawdziwie i z pewnością nie powstały na potrzeby książki, ale tłukły się po głowie chłopca którym był w chwili życiowej zapaści. Przede wszystkim jednak próbuje zbliżyć się do najbardziej poszkodowanej przestrzeni w obrębie rodziny - relacji międzyludzkich. I to o byciu synem i ojcem, o lęku, psychice, depresji, uciekaniu od świata i udowadnianiu sobie prawa do życia, o pogoni za kobietami, o niespełnieniu, rozpaczy, przeżywaniu żałoby i prawdziwej miłości mówi Legenda.

Autor zadbał o wszystko. Właściwa historia, oś opowiadań, w której przestawiono bohaterów (ginie syn, a nie ojciec) pozwala na osiągnięcie zupełnie niespodziewanego dystansu. Vann nieodwracalnie burzy relację ojca z synem, niszczy wszystko, co mogłoby trwać, doprowadza bohaterów do psychicznej ruiny, wtrąca ich na dodatek w bezludną pustkę lasów Ameryki Północnej po to, by w tym powieściowym negatywie o wszystkim móc opowiedzieć. 

Legenda o samobójstwie to jedna z najlepszych powieści (a może zbioru opowiadań na prawie ten sam temat), jakie ostatnio czytałam (uwiera mnie tylko jedno zdanie). Najlepszej, bo pisanej bardzo blisko niemożliwych do opisania emocji, ścierającej się nieustannie z najczulszymi pytaniami człowieka. To taka książka pisana z drzazgą w palcu. Każde poruszenie dłoni bolało i miało uwierać. A w tle dramatycznej historii przejmujące opisy wody, ryb, Alaski, pływania, łowienia, chłonięcia najczystszego powietrza na Ziemi, życia w głuszy. 

Po śladach bohaterów stąpała bezszelestnie Dobromiła Jankowska, wysłyszało wszystko. Znakomity przekład!

David Vann, Legenda o samobójstwie, przeł. Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Pauza 2018.

43. Świat podskórny  (Anna Piwkowska, Lustrzanka)

43. Świat podskórny (Anna Piwkowska, Lustrzanka)



Gdzie się podziały poetki? Tu są! Brodzą w ciemnych wodach, rozgryzają czas jak zbyt twarde nasiona.

Anna Piwkowska w tomie Lustrzanka sięga do korzeni znaczeń i języka, tworząc formy krystalicznie czyste. W tomie praca nad słowem przypomina alchemię ciemni: słowa wyłaniają się tuż po obrazach, pojawiają się jako echo wspomnienia, podążają tuż za pamięcią, nigdy jej nie dominując, zachowując pełnię jej tajemnicy. Składa się to na bardzo konsekwentny projekt artystyczny, w którym czerpanie z dziedzictwa metrycznego, posługiwanie się klasyczną frazą w niczym nie nadwyręża intymności wierszy. Każde z wykadrowanych wspomnień przekazywane jest z przejmującą szczerością, rozsadza regularne zdania, ale nie prowadzi do naruszeń konstrukcji. W Lustrzance ciężar opada na język i domaga się dźwigania. Poetka na oczach czytelnika odważnie testuje pojemność syntaksy i interpunkcji. Po każdej tragedii, po każdym domknięciu losu, po każdym doznaniu istnienia stawia kropkę.

Październik i w sadzie pękają owoce granatów,
eksplodują im serca, gdy słońce stoi w zenicie
o dwunastej w południe, jakby chciały
ofiarować wszystko, wszystko, oddać wszystko
w ten upadek lata,
w gorące usta boga słońca, boga wiatru,
boga ostrych ziół pachnących zwierzęcą sierścią,
boga jaszczurek i różowych minerałów,
świetlistych oczu dziecka, które patrzy.
(...)
Tak właśnie na koniec sezonu patrzy dziecko,
na śmierć, która wzrasta powoli,
jakby wodą nasączały się brzegi kartki
zapisanej już nieczytelnym pismem,
kiedy jeszcze kilka godzin upału,
ale jednak granaty już dojrzały i pękają,
i lepią się do palców dziecka, które patrzy na owoc,
podnosi do oczu owoc, do ust,
dziecko patrzy na owoc, w środku pełni, w południe,
dziecko patrzy na rozkład i kres.
(Dziecko patrzy)

Poetka bardzo starannie wybiera swoich statystów, szczególnie wiele uwagi poświęca dziecięcej percepcji, która - zapewne jako jedyna - utrzymuje stan dla poezji właściwy: patrzenie łączy niewinność z rodzajem wszechwiedzy, wynikającej (paradoksalnie) z niepełnej wiedzy o świecie. Dziecko jeszcze nie pojmuje wszystkich składników obrazu, jeszcze nie dostrzega wszystkich konsekwencji, ale śledzi poruszenia chaosu drobin i ma odwagę widzieć to, co dorosłe oko przemilcza, pomija lub wypiera. Śmierć przechadza się między sztychami Piwkowskiej, dotyka wszystkiego, choć nie żąda natychmiastowych ofiar. Chodzi tu raczej o zatruwanie, zostawianie nieodwracalnych śladów. 

Nie ma w łóżku kobiety. Spogląda przez szybęna gile roztańczone, szkarłatne, szczęśliwe.Patrzy poprzez mężczyznę, który leżąc na brzegułóżka, jest tak bezbronny jak ślimak na brzeguwyrzucony na piasek przez fale przyboju, jak ostryga schwytany przez ściany pokoju.Nie ma w łóżku kobiety. Odeszła jak stała, bez pantofli, bez pestki, bez suknie, bez ciała.
Ciało stygnie na łóżku, strzęp skóry i kości,
nie, nie martwe, obrane do pestki z miłości.
Mężczyzna gryzie pestkę, rozgryza nasiona,
a kobieta bez pestki, stoi opuszczona.
On potrząsa jej ciałem, rozpacza, szaleje,
lecz pestka to jej pestka, on jej nie zasieje.
Mogłaby sama w sobie sadzić ją w zasadzie,
lecz już nie chce tej pestki w swoim własnym sadzie. 
(Pestka)

W sztuce podglądania łatwo dojść do wprawy. Poetka nie bez przyczyny lubi pisanie w naturze. W świecie zwierzęcym stoi się po rewersie rzeczywistości. Mechanizmy i zębatki ciągów przyczynowo-skutkowych obnażają swoje ułomności, stukają, zgrzytają lub szeleszczą. Może to odgłosy ironii, a może  przyglądanie się z bliska temu istnieniu pozwala oswoić swoje bycie tutaj.


Jasne przestrzenie, oddech, pergamin.

Anna Piwkowska, Lustrzanka, Zeszyty Literackie 2012, ss. 67.
42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)

42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)


Christoph Ransmayr w Atlasie lękliwego mężczyzny (przeł. Jacek St. Buras) obmyślił eksperyment tyle ekscytujący, co (prawie) niewykonalny - rozpisał istnienie według porządku przestrzennej, kartograficznej partytury. I to życie, jego zagadka i esencja, są wiecznie towarzyszącym lekturze basso profondo. Każdy z rozdziałów to osobny głos, wariacja na tej sam temat, moduł misternej fugi. Żadna z historii nie udziela odpowiedzi, żadna nie przynosi ulgi. Po prostu stawia swoje pytanie i pozostaje w nim zawieszona. Nie przez przypadek napisałam o "wiecznym towarzyszeniu", bo książkę Ransmayra traktuję jako zbiór mantr, ćwiczenia patrzenia, doznawania i odchodzenia. 

Czułem zimno ziemi, ucisk chłodnych kamieni na piersi, i widziałem jak grzmiący cień samolotu mknie po zboczu, gdy nagle ujrzałem, jak z wysokiej na palec wyschłej kępki trawy gramoli się tuż przed moimi oczami chrząszcz. Prawdopodobnie przy nieudanej próbie wzlotu zaplątał się obiema parami skrzydełek między leżące w poprzek źdźbła i rozpostarł teraz, znalazłszy się wreszcie na otwartym terenie, swoje szmaragdowozielone, błyszczące górne skrzydła, aby za pomocą leżących pod nimi błoniastych skrzydełek poprzecinanych czanymi żyłkam wznieść się w powietrze. Obojętny na wszystko, co działo się w tym opanowanym przez samolot myśliwski i jego cień świecie, gdzie tytani rozdeptywali takich jak on, nawet tego nie zauważając, odfrunął, zatoczywszy łuk tak blisko mojego ucha, że odgłos jego lotu zdawał się docierać do mnie nawet przez ryk myśliwc (rozdział Nalot (Boliwia), s. 68).
Drobiazgowo opisywany świat (a autor pokazuje prawie wszystkie zakątki ziemi "od pól polarnych aż po równik" - jak pisał Brodski) odsłania się za każdym razem inaczej, w innych gestach i spostrzeżeniach, choć wszystkie obrazy łączy wspólna konstatacja. Człowiek u Ransmayra pozostaje niezmiennie (wiecznie?) rozpięty między światem i przyrodą. O ile perspektywa świata określa jego pozycję (uwidacznia się w pojedynczych rytuałach, zachowaniach czy stroju, determinując tym samym wszystko czym jest), o tyle całe jego istnienie krystalizuje się dopiero w momencie żywego, świadomego dotknięcia przyrody. Tak, jakby człowiek stawał się dopiero w świadomym doznawaniu widoku. Ransmayr powtarza ten gest tak często, że trudno nie myśleć o książce w kategoriach atlasu-elementarza uważnosci. Atlas lękliwego mężczyzny akcentuje jednak nie samo powtarzanie podobieństw istnienia, ale jego nieskończoność, projekt, który nie może mieć celu ani końca. Najważniejszym warunkiem jest samo podglądanie, które w istocie prowadzi do próbowania śmierci, chwilowego przymierzania się do nieistnienia.  
Pisarz zamyka każdą historię w kapsule kilku stron, choć zawsze w innym kontekście, w innej kulturze, w innej wrażliwości. Powaga istnienia "staje się" widzialna w momencie zawieszenia,  w sekundzie konteplacji, bo tylko wtedy znikają wszelkie określniki. Im bliżej podpływa zjawiskowe oko wieloryba (Karaiby), im głośniej krzyczy przestraszony paw (Indie), tym szybciej znika perspektywa człowieka. Zaciera się groza nalotów, strzałów, wojny, niebezpieczeństwa, głodu, chorób, coś je unieważnia i pokonuje. Za każdym razem to, co wymusza zatrzymanie, samo jest znikome i chwilowe, ledwie zapamiętywalne. I właśnie w tym kruchym i nietrwałym (zdarzeniu, zwierzęciu, drugim człowieku) ocierającym się o nasze istnienie tkwi sedno.
Najważniejszą puentę przynosi autor, który nie dopisuje ani słowa do swoich epifanii, szerokim łukiem omija pokusę rozstrzygnięć. Pozostawia człowieka (i zwierzę) w samotności, każde odchodzi w swoją stronę. Nigdy więcej się już nie spotkają, bo osobno "pełzną ku zniknięciu" (s. 105). 
A pojedynczym westchnięciom, skrzypnięciom wiosłek i szelestom traw nadał nazwy wybitny tłumacz książki, Jacek St. Buras. Znakomity przekład, wybornie esencjonalny język, wszystko sączące się w tempie opowieści. Pozytywka milknie, ale cud tekstu trwa.
Książka nad książkami!

Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny, przeł. Jacek St. Buras, Biuro Literackie, Stronie Śląskie-Wrocław 2016, ss. 334. 

41. Noworoczne ćwiczenia rozciągające (czytanasana)

41. Noworoczne ćwiczenia rozciągające (czytanasana)


Pamiętam bardzo dobrze ten dzień, zadałam Mu (poloniście i kolekcjonerowi) pytanie, czy czytał wszystkie książki stojące na półkach w gabinecie. Uśmiechnął się i powiedział, że to nie takie proste, bo część książek kupuje na wszelki wypadek (Mitologia Aborygenów), bo kupuje więcej niż może przeczytać etc. Miałam wtedy kilka lat i nie wszystko rozumiałam. Własny regał z książkami umiałam wyrecytować z pamięci (niegdysiejsze śniegi). Zagryźliśmy niepoczytalność czterech ogromnych regałów popołudniowym ciasteczkiem.

Ale mijały lata (ścianę pałacu przecinało pęknięcie), miałam swoje kieszonkowe, wszystkie pieniądze przeznaczałam na książki (na szczęście to już za mną), więc półki uginały się pod ciężarem owocu, a regały pluły na podłogę papierową lawą. Dotarłam do mitycznego momentu, kiedy przestałam czytać wszystko, co kupowałam (palec do budki). Porażono mnie cudem studiów międzyuczelnianych (Poznań-Kraków). Zawsze jechałam obładowana książkami, zawsze brałam za dużo, dokupowałam na miejscu kolejne (przekleństwo Taniej Książki na Grodzkiej). Przedziwnym zrządzeniem losu mój Mąż okazał się namiętnym kolekcjonerem (pomnóż razy dwa). W końcu dobiliśmy do brzegu koszmarnych przeprowadzek. Podczas ostatniej z nich zaczęłam instensywnie myśleć o tym, co mamy na półkach i dlaczego nigdy nie przeczytaliśmy tomów, które potrafimy opakowywać w kilka warstw papieru i starannie wkładać do pudeł. Jedna z moich przyjaciółek powiedziała kiedyś (upalne lato, maliny na spodku): "Nadejdzie ten dzień, kiedy przestanę odbierać telefony, usiądę i w końcu to wszystko przeczytam (odwróciłyśmy głowę w stronę wielkiej ściany zapakowanej wiadomo czym, nawet nie drgnęły). Czy to nie dziwne, że potrafię kupić dwie takie same książki, bo nie pamiętam, z kim mieszkam" (święte słowa).

W 2016 roku zaczęłam nieśmiało przekazywać pojedyncze książki studentom, potem nabrałam werwy, oddawałam wszystko, do czego już nie wrócę. Najpierw poszły książki z tylnych rzędów, potem doszłam do punktu B (sygnalizacja zapiąć pasy): klasyka, świetne prozy, zachwalane opowiadania... gromadzone od lat '90. Setki tytułów. W tym roku nie zrobiłam żadnych postanowień. Poza jednym (łatwo się domyślić). Dożyć dnia, kiedy będę mogła powiedzieć, że mieszkam z książkami, które znam (nie pytaj mnie o jutro). Zostawić tylko te, które zobiły dziurę w głowie, a reszta niech frunie w świat (nie chcę nikogo straszyć, ale czeka awizo). 
Kiedy już rozdałam zalegające, zaczęłam czytać resztę. Po dwóch miesiącach odnotowuję pierwszą miłą zmianę: książki mieszczą się na regałach (to może być złudzenie optyczne). W tym zdaniu nikogo nie zachęcam do podobnych praktyk (chociaż macie książki nawet na balkonach).
Listopad, grudzień i styczeń minęły pod znakiem:




1. Zadie Smith, Białe zęby, przeł. Z. Batko, Znak, Kraków 2017. 
2. Carmen Bugan, Zakopać maszynę do pisania. Dzieciństwo pod okiem Securitate, przeł. Adam Pluszka, Czarne, Wołowiec 2015.
3. Sofia Andruchowycz, Felix Austria, przeł. Katarzyna Kotyńska, Czarne, Wołowiec 2016. 
4. Zeruya Shalew, Ból, przeł. Magdalena Sommer, Czarne, Wołowiec 2016.
5. Nathan Hill, Niksy, przeł. Jerzy Kozłowski, Znak, Kraków 2017.
6. Orhan Pamuk, Stambuł. Wspomnienia i miasto, przeł. Anna Polat, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.

 Część z nich (kiedyś) przerwałam w połowie, część odkryłam na nowo. Zostaje tylko jedna i o niej już wkrótce więcej (można typować) (kto wie, niech nie podpowiada).
Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger