66. Nie chcę być dzisiaj niczym, a jutro zobaczymy (Jorgos Seferis, Dni 1941-1956, przeł. Michał Bzinkowski)

66. Nie chcę być dzisiaj niczym, a jutro zobaczymy (Jorgos Seferis, Dni 1941-1956, przeł. Michał Bzinkowski)

 


    Mogłabym napisać jedno zdanie: Dzienniki Jorgosa Seferisa to arcydzieło gatunku. Wymieniłabym je  jednym tchem obok diarystyki Alberta Camusa, Virginii Woolf, Eliasa Canettiego, Sándora Máraiego, Sylvii Plath czy Andre Gide'a. Poetyka, wyobraźnia i wrażliwość autora budują literaturę najwyższej próby, a w dodatku wszystkie zapisy osadzone są głęboko w kulturze Grecji, jej krajobrazach, przeszłości, polityce i literaturze.

Polskie wydanie jest pierwszą i najszerszą edycją Dzienników, autor pisał je niemal całe życie, towarzyszyły mu w najtrudniejszych momentach (także podczas pobytu w Ankarze, w Egipcie i w Południowej Afryce), gdy wszystko, co usiłował tworzyć zależało od aktualnej polityki w kraju. Tom składa się z Dni (zapisy z lat 1941, 1946, 1947, 1948, 1949, 1950, 1951), Dziennika lewantyńskiego (1941-1944) oraz Zgonu  imperium (1953-1956). Idea publikacji dzienników stała się pod koniec życia Seferis niemal obsesyjna, bo zadbał o zdeponowanie pilnie strzeżonych zeszytów u przyjaciela, Athana Anagnostopoulosa, by ten wydał je po angielsku w Harvard University. Seferis nie dożył publikacji, bo sytuacja w Grecji nie sprzyjała prezentacji dzieł dowodzących swobody intelektualnej. Greckie wydanie ujrzało światło dzienne dwa lata po śmieci autora.

    Czytelnicy Dni bez trudu dowiedzą się, jakie okoliczności towarzyszyły powstawaniu poszczególnych tomów, bo polska edycja jest opatrzona znakomitym Wprowadzeniem Waltera Kaisera oraz obszerną notą biograficzną poprzedzającą Dziennik lewantyński. Rozsianie faktografii i odnajdywanie nowych tropów w kolejnych fragmentach dzienników zmienia tę książkę w lekturę niemal archeologiczną. Idąc za głosem Seferis i śledząc jego uwagi, uzupełniane w dodatku obszernymi cytatami z jego wierszy (nota bene wydanych niedawno w osobnym tomie dzięki staraniom wrocławskiego Kolegium Europy Wschodniej), adres bibliograficzny załączam poniżej), możemy uczestniczym w wielkim spektaklu erudycji i talentu Seferisa.


Autor łączy w swoich zapisach wielkie przywiązanie do ojczyzny. Wielokrotnie odnotowuje zmiany krajobrazu, podkreśla, jak ważne są dla niego greckie skały, odcienie morza, regularnie pływa i wiosłuje. Natura staje się też często punktem odniesienia, gdy komentuje aktualne wydarzenia. O przyjacielu, Nanisie, pisze np.: "Przydusili go wszystkim, gdy tylko przybył do Grecji. Był jak korek podskakujący w porcie pośród wyrwanych wodorostów i skórek od melonów" (s. 110). Oprócz nieustającej tęsknoty za morzem, planowania i przygotowywania tekstów (w tym także długiego szkicu o Kawafisie) oraz uwag dotyczących życia codziennego znajdujemy w Dniach także opisy trudów przeprowadzek do kolejnych placówek dyplomatycznych (Seferis pracuje jako ambasador i traktuje tę pracę, jak można sądzić, jako ucieczkę od nastrojów totalitarnych w Grecji). Bycie włóczęgą w niepewnych czasach idzie, o dziwo, w parze z niegasnącym zachwytem, głębokim przekonaniem o wyższości sztuki nad nędzą polityki, o wyjątkowym statusie bycia Grekiem, który już w chwili narodzin jest człowiekiem wiecznym, bo przynależy do wieczności. Obok zdumienia nad światem mamy także lęk przed chorobami i operacją nerki, samoobserwację ciała, piękno zatok i nabrzeżnych miast, laudacje na cześć Morza Śródziemnego, ale także brud uwikłania w świat skorumpowanych krytyków, wątpliwych towarzyszy artystycznej drogi.

Dla smaku przytaczam dłuższy fragment z 1943 roku i fragment jego wiersza Ariadna.

Poniedziałek, 11 września

Morze puste, bez mebli, jak dom z czterema nagimi ścianami. Niekiedy z tylko jednym statkiem, aż po horyzont wypełnione kędzierzawymi stadami. Morze, które nie należy do nikogo (słowo, które przynosi ci ulgę), które jest tak słone, jak należy (nie jak Morze Martwe). Nocą czasami fosforyzuje, jak nagle rozerwany czarny jedwab, który pozwala, by pokazało się trochę białego ciała. Potem zachodni port; małe łódki, manewrujące niczym mrówki, między wielkimi statkami; flagi i chorągiewki, które zmieniają się w słońcu polerującym aluminium balonów zaporowych, gdy wznoszą się i opadają, i przemieszczają z pyskiem rekina w kagańcu (s. 318-319).



 

Ariadna

Piękne były twoje usta i lubiłaś oliwki

które gryzłaś; czerwień brunatny i czerń

mieszają się dobrze, gdy dłoń wyciąga się ku pętli

i puszcza wolno psa zająca byka.


I lśnią zwierzęta gorące w zamkniętym dniu

i wszystko razem sploty warkoczy i ściśnięte ciała

zęby w jeżynach i cierniste krzewy

i palce głaszczące światło jak węgorza (s. 89) 


Dni nie powstałyby bez wybitnego talentu tłumacza, Michała Bzinkowskiego, który rzeźby zdania w marmurze.
Lektura obowiązkowa, od razu wziąć ołówek do zakreślania i dać sobie dużo czasu na lekturę. 


J. Seferis, Dni 1941-1956, przeł. M. Bzinkowski, Gdańsk 2019.
J. Seferis, Król Asine i inne wiersze, przeł. M. Bzinkowski, Gdańsk 2020..

Link do rozmowy na temat Jorgosa Seferisa i jego poezji:






Zdjęcie Jorgosa Seferisa pochodzi ze strony: https://www.zeszytyliterackie.pl/jorgos-seferis-delfy/
  

65. Autobiografia niebieskiej kropeczki (Dubravka Ugrešić, Lis, przeł. D. J. Ćirlić)

65. Autobiografia niebieskiej kropeczki (Dubravka Ugrešić, Lis, przeł. D. J. Ćirlić)

 


    Lis Dubravki Ugrešić (w znakomitym przekładzie Doroty Jovanki Ćirlić) jest jedną z najbardziej zaskakujących książek ostatnich miesięcy. Z dwóch powodów: autorka dopuszcza czytelników do intymnego świata (pisze o goryczy wygnania, o pakowaniu się podczas wojny, o traceniu domu, o śmierci kochanka-sapera, o zagubieniu i przestoju), a równocześnie prezentuje trzy intelektualne eseje (o Borysie Pilniaku, Dowberze Lewinie i "Oberiucie" oraz o motylim erosie u Nabokowa), których nie powstydziłby się wyrafinowany badacz literatury. Na tym koncepcie zderzania prywatności i erudycji opiera się Lis. Różnorodność tomu, tempo zmian fabuł i tematów, a przede wszystkim wyprowadzanie poszczególnych wątków tak, by mógł się w nich pojawić się lis (w tomie funkcjonuje jako junkta modułów), można potraktować jako zaletę, ale i wadę.  
    Zacznijmy od zalet. Ugrešić jest niezwykle szczera i odważna, pokazuje optykę kobiety wygnanej z dawnego życia, do którego nie ma już dostępu. Pisze o potrzebie meblowania przestrzeni, o płaczu w sklepie z wyposażeniem do mieszkań, o późnej namiętności, o swojej pamięci, o uczeniu (a raczej klęsce uczenia literatury), o nowocześności na rynku książki, o wtórności artystycznej, o kondycji pisarzy etc. Jej diagnozy są zaskakująco aktualne i trafne. Pisarka widzi to, o czym nie chcemy do końca mówić głośno - kończy się epoka dawnego literackiego etosu, a argresywny marketing, od którego zależy pozycja piszących, staje się dominującym czynnikiem ich popularności. Jedną z głównych osi Lisa jest powtarzające się pytanie "Dlaczego opowiadamy?" i "Jak powstają opowieści?". Na to pytanie dostajemy kilkanaście odpowiedzi (od naukowych po dziecięce). I właśnie ta różnorodność, z perspektywy dłuższego dystansu (książka ma 340 stron), staje się ciężarem w lekturze. O ile poszczególne fragmenty, w których autorka przypomina nam, dlaczego uwielbiamy ją czytać, dowodzą jej kunsztu literackiego, o tyle złożone w całość z rozdziałami poświęconymi literaturze rosyjskiej, tracą swoją wyrazistość, stają się zbyt gęste. Być może książka powinna być rozbita na dwie osobne części? Oczywiście, czytelnik nie ma wątpliwości, dlaczego zostały ze sobą zestawione (wspólnota losów, pytanie o sens i powód pisania, fascynacja Rosją i związki tych tematów z biografią Ugrešić), ale niektóre rozwiązania kompozycyjne nie przekonują. Przebiegający truchtem przez tekst lis zbyt często staje się łącznikiem opowieści, czasami niemal siłowo usensawnia obecność konkretnej opowieści (casus zwierzęcia widzianego przez okno "nowego domu" pisarki) . 
    To, co irytowało mnie podczas lektury można też odczytać jako naturalną część opowiadania o sobie. Ugrešić pisze eseje autobiograficzne, więc nie może nas dziwić swoboda kreacji. Jest rusycystką, pisarką i emigrantką, i właśnie z tych komponentów stworzyła swoją narrację. Wysoki styl i eurdycja mieszają się ze zwykłymi zapisami codzienności. Olśnienia zderzają się z banalnymi uwagami, po których następują kolejne świetne fragmenty.
    Lis dopełnia znaną w Polsce twórczość pisarki i może być potraktowany jako rodzaj przewodnika po wrażliwości pisarki czy komentarza do wcześniejszych książek (np. Amerykańskiego fikcjonarza). Nie pamiętam, kto ostatnio pisał lepiej o "byciu pisarzem-lisem" niż autorka:

Przekleństwo lisa polega na tym, że nie jest kochany. Lis nie ma tak wielkiej siły, żebyśmy się go bali i ukorzyli się, ani też rzucającej się w oczy urody, żebyśmy zamarli na jego widok. Jak zresztą pokochać kogoś, kto zmienia twarze i swoją naturę, kogoś, kto czasem jest do nas przywiązany, to znów gotowy sprzedać nas za bezcen komuś, co do kogo nie mamy pewności, czy należy do świata martwych, czy do świata żywych (...). Ten zachwyt, który przez chwilę na niego spływa, lis krótkowzrocznie (O, lisia słabości!) uważa za miłość. To lisie momenty sławy. Reszta jest historią strachu, ucieczek przed nabojami myśliwych, nieustającym szczekaniem psów; historią pogoni, razów, lizania ran, poniżenia, samotności i taniej zabawy z grzechotką zrobioną z kurzych kostek (s. 340).

    Ugrešić ma odwagę wsadzać czytelnika do rozpędzonej kolejki i nikogo nie przypina pasami do siedzeń. Warto kupić bilet.


D. Ugrešić, Lis, przeł. D. J. Ćirlić, Kraków 2020.






64. Poezja wstecz (Alice Oswald, Monument. Wykopaliska z "Iliady", przeł. Magda Heydel)

64. Poezja wstecz (Alice Oswald, Monument. Wykopaliska z "Iliady", przeł. Magda Heydel)



Gdzie się podziały poetki? Tam są! Oczyszczają Iliadę z narracji, nanizują losy bohaterów na wersy.

Projekt Alice Oswald, zaprezentowany w dwujęzycznej edycji Monument. Wykopaliska z Iliady (tytuł oryginalny: Memorial. An Excavation of the Iliad, 2012) to artystyczna próba wskrzeszenia filozofii "śmierci bohaterskiej" zawartej w Iliadzie, z której wzięło się nasze śródziemnomorskie postrzeganie walki i męstwa. Tekst rozpoczyna apel poległych, a później Oswald wraca do każdego z bohaterów i każdemu podarowuje literacką miniaturkę ("biografię"), po niej zaś krótki, jednostrofowy opis śmierci. Co ważne, Autorka dubluje każdy opis zgonu. Chwila poświęcona zmarłym musi trwać.

Co się stało z wodzem Halidzonów z odległych stron
na wschodzie
Co się stało z ODIOSEM co się stało z FAJSTOSEM
Pochodził z Tarny gdzie ziemię mają sypką i kruchą

Jak śnieg padają jak śnieg
Żywe wiatry rozrywają chmury na części
Jak trzepoty ciszy które spieszą w dół
Aby ziemi przeszkodzić pracy listnieniem

Jak śnieg padają jak śnieg
Żywe wiatry rozrywają chmury na części
Jak trzepoty ciszy które spieszą w dół
Aby ziemi przeszkodzić pracy listnieniem [s. 31].


W tych misternych drobiazgach pobrzmiewają echa studiów klasycznych Autorki (jest profesorką na Uniwersytecie Oksfordzkim), ale także - co oczywiste - każdy pojedynczy namysł nad konaniem żołnierzy pod murami Troi, prowadzi do refleksji nad językiem, a ściślej mówiąc do fenomenu (rzekomo znanych) Homeryckich porównań i żywotności starożytnego eposu. O własnej strategii pisarskiej w Monumencie Oswald pisze tak:

"Biografie" w moim poemacie to parafrazy greckiego tekstu; porównania to przekłady. Niemniej do przekładu mam podejście raczej nieprawomyślne. Pracuję bardzo blisko greckiego tekstu, jednak zamiast przenosić słowa do angielszczyzny, traktuję je jako prześwity, przez które można spojrzeć na to, na co patrzył Homer. Piszę poprzez grekę, a nie według greki - dażę raczej do przejrzystości niż do przekładu. Myślę, że ta metoda (...) odpowiada duchowi poezji ustnej, która wszak nie zastygała w trwałej postaci, ale zawsze dostosowywała się do nowej publiczności (...) [s.9].

Poemat zbudowany jest z litanijnej, niezmiennej sekwencji: po "biografiach" bohaterów następują opisy ich śmierci ("tłumaczone" sobie z greki), a po nich kolejne "biografie" i kolejne zamknięcia losu. Ta powtarzalność sugeruje, oczywiście, że mamy do czynienia z rodzajem literackiej medytacji, w której źródłem otuchy ma być identyczny finał życia. Każdemu pisana jest inna śmierć, ale ostatecznie wszyscy się zrównają.  
To, co mogłoby pokrzepić (uwspólnienie doświadczenia i bliźniacze finały życia), wywołuje jednak niepokój, bo Oswald, przywołując bohaterów Iliady do tekstu, zaprasza ich do swojej tekstowej pułapki.  Jak sama uprzedza, jej poemat jest pozbawiony narracji. Obcujemy więc ze śmiercią bohaterską bez elementów, które reżyserują emocje czytelnika. Nie ma podpowiedzi w postaci celnych opisów, nie ma wskazówek intepretacyjnych. Tutaj, w Monunmencie, istnieją tylko imiona i moment znikania ze świata. Oswald tworzy więc dziesiątki nagrobnych tablic i zostawia nas w samym środku cmentarzyska. Poemat pozbawiony narracji uzmysławia, jak dużą rolę u Homera pełniło tło zdobywanego miasta. Troja była celem i drogą, uświęcała wszystkie śmierci. U Oswald (wraz z narracją) znika twierdza, zostają tylko ludzie widziani w chwili konania. Nie ma już tarcz i włóczni, nie ma dynamicznych pejzaży. Ginie się szybko, zupełnie zwyczajnie i bardzo daleko od mitu.   

Wybitny przekład Magdy Heydel. Prześledziłam każdy wers. Uczta nad ucztami! 


A. Oswald, Memorial. An Excavation of the Iliad / Monument. Wykopaliska z Iliady, przeł. M. Heydel, Sejny 2020, ss. 141.

63. Robert D. Kaplan, Bałkańskie upiory. Podróż przez historię (przeł. J. Ruszkowski)

63. Robert D. Kaplan, Bałkańskie upiory. Podróż przez historię (przeł. J. Ruszkowski)



Książka Roberta D. Kaplana, Bałkańskie upiory. Podróż przez historię (1993, polskie wydanie 2010),  wywołała w środowisku czytelniczym wiele emocji. Sceptycy traktowali ten zbiór reportaży jako "manifest antyinterwencyjny", przestrogę, by Ameryka nie angażowała się w konflikt na Bałkanach w latach '90 (co było, nota bene,  sprzeczne z intencją Autora). Ponadto pojawiły się głosy o kolonizującej kraje bałkańskie narracji. Odwiedzane miejsca miały być pokazywane przez Kaplana z punktu widzenia nędzy, biedy, zacofania cywilizacyjnego, miały prezentować umowny, spreparowany na potrzeby książki, punkt widzenia "zachodniego przybysza", który nigdy nie pojmie zawikłanych dziejów tej części świata. Zarzucano Kaplanowi, że wiedzę o poszczególnych miejscach zdobywał podczas rozmów z osobami, które nie mogły dawać obiektywnego oglądu sytuacji politycznej, że wybierał wątki szkalujące "dobrą opinię" o Bułgarii czy Grecji, że "dusza Bałkanów" nie odsłoni się przed nikim, a zwłaszcza przed kimś, kto poświęca jej "zaledwie" kilka tygodni życia etc.

Oczywiście, trudno nie zgodzić się z kilkoma sugestiami, ale są one, jak sądzę, częścią pracy reporterskiej: nigdy nie opisuje się wszystkich problemów naraz, reportaż musi być dynamiczny, wynika z obserwacji i pracy w terenie, a przede wszystkim karmi się intuicjami autora, bez wględu na to, ile miesięcy zdobywał wiedzę na temat danego problemu. Ponadto, trudno mówić o Bałkanach lat '90 pomijając kondycję ekonomiczną tego regionu i bardzo napięte relacje między poszczególnymi grupami etnicznymi. 

Czytałam Kaplana w dużą uwagą, bo jego sposób prezentowania wybranych wycinków historii wynika z pragnienia oddania głosu wszystkim stronom sporu. Autor nie sztukuje dziejów, nie wybiera dominującej narracji, nie boi się pokazywać wszystkich stron konfliktu (znakomite fragmenty poświęcone monarchii austro-węgierskiej). Czy Kaplan pisze jak "przybysz z Zachodu"? Czy opisy zapyziałych hoteli w kolejnych bałkańskich stolicach, dysfunkcyjnych rozwiązań w sferze publicznej, przywiązania do tradycji, która cofa w rozwoju i zaniedbywania tradycji, która mogłaby uskrzydlać jest przejawem "kolonizującej narracji"? Nie jestem pewna. Trudno nie zgodzić się z krytykami, którzy dostrzegli w tych reportażach przewagę przytłaczającego, depresyjnego nastroju i odpychające opisy krajów, w których brakuje podstawowych środków higienicznych (vide Transylwania), ale główną intencją tej książki nie była prezentacja ekstremalnych warunków bytowych na Bałkanach. Kaplan pisze, co podkreślę raz jeszcze, z potrzeby zrozumienia bardzo zawiłej sytuacji geopolitycznej, więc sumiennie rozplątywał poszczególne wątki, dociekał źródeł wrogości między narodami, a wreszcie przekonująco zrekonstruował przyczyny dzisiejszego stanu rzeczy. Z tego właśnie powodu Bałkańskie upiory są książką ważną i bardzo potrzebną, bo - chociaż nie wyczerpują głębi podejmowanych tematów i każdy wątek można by uzupełnić o kolejne punkty widzenia -  podejmują trud spojrzenia na tę część świata z góry, co zdarza się rzadko, bo każdy kraj ma przecież swoją, "jedyną i słuszną" wizję historii. 

Kaplan pisze z punktu widzenia kogoś, kto nie musi bronić tożsamości i kto nie musi stawać do walki, a zatem pozwala sobie na celniejsze uwagi, bardziej dobitne puenty, bo jego wizja XX wieku na Bałkanach nie jest obciążona chęcią przeforsowana jednej z możliwych narracji. W Bałkańskich upiorach mamy kilkanaście panoram, które musimy sami rozpoznać, ocenić i wyciągnąć na ich temat wnioski. Pamiętając, oczywiście, że narracja reportażowa zawsze wybiera fragment, że opisuje rzeczywistość dzięki lekturze wycinków. Autor nie tylko skleja, ale także pięknie eksponuje zachwycające szczegóły dotyczące tradycji opisywanych krajów, znajdując czas na dygresje z zakresu etnografii, muzyki, religii czy symboliki rzek. 

Polecam uwadze!

Robert D. Kaplan, Bałkańskie upiory. Podróż przez historię, przeł. J. Ruszkowski, Wołowiec 2010. 


62. Tomas Venclova, Magentyczna północ (rozmowa z Ellen Hinsey w przekładzie Maryny Ochab)

62. Tomas Venclova, Magentyczna północ (rozmowa z Ellen Hinsey w przekładzie Maryny Ochab)

Tom rozmów Ellen Hinsey z Tomasem Venclową, Magnetyczna północ, można czytać na kilka sposobów (według klucza geopolitycznego, literackiego i warsztatowego), ale nie wolno go przeoczyć, bo to prawdziwe święto wschodniej gawędy zaprawionej nieujarzmioną wiedzą.  

Lektura geopolityczna.

Rozmowę z Venclową (472 strony gęstego tekstu) Hinsey prowadzi kilkutorowo, ale wątki polityczne powracają w każdym kontekście. Prawie wszystkie pytania (od rozdziału poświęconego dzieciństwu w Kłajpedzie aż po ostatnie lata amerykańskiego życia) mają związek z kolejnymi dyktaturami. Pojawiają się więc wspomnienia dotyczące rodzinnych strategii przetrwania, sposobów utrzymywania się na powierzchni w czasach stalinizmu, nagłego znikania znajomych, aresztowań, radzieckich lagrów, prób zachowania twarzy w czasach komunizmu, udziału ojca poety (Antanasa Velcovy) w polityce, poznawaniu prawdy o ZSRR, przesłuchaniach, rewidowaniu mieszkań przyjaciół i poszukiwaniu zakazanych książek. Z każdego wątku płyną nowe uwagi dotyczące funkcjonowania w krajach sowieckich, życia w cieniu KGB i zakresu wpływu wielkich ideologii na prywatne życie. Wiedza historyczna i świadomość polityczna Venclovy są imponujące, dawno nie czytałam tak obszernych i zaskakujących analiz dotyczących tej części Europy. Osobnym ważnym tematem jest, oczywiście, rewizja sytuacji profesorów-emigrantów na amerykańskich uczelniach (casus Miłosza, Brodskiego i Venclowy).

Lektura literacka.

Każdy, kto czytał poezję Venclowy i zna krąg jego bliskich, spodziewa się w książce prawdziwych rarytasów. I słusznie. Tom wprost tętni anegdotami. Od Achmatowej i sposobów zatajania prawdy o poziomie czytanych jej wierszy, przez relacje z najbardziej bulwersujących rozmów toczonych w Moskwie i Petersburgu, od przyjaźni z Natalią Gorbaniewską, przez majaczące cienie Pasternaka (królewski rozdział!) aż po Mandelszatama, Miłosza i Brodskiego. Można z tych wszystkich passusów, cytatów, porównań i opowieści zbudować kompleksową wiedzę na temat filozofii pisarskiej poetów nazywających siebie spadkobiercami twórców "srebrnego wieku". Wypisywałam całe zdania, aż w końcu się poddałam, bo musiałabym przepisać kilka rozdziałów w całości. Dodajmy, że Venclova co chwilę przywołuje fragmenty literatury rosyjskiej i litewskiej, odwołuje się do malarstwa i świetnie komentuje architekturę Wilna i Moskwy.

Lektura warsztatowa.

Kolejna uczta czeka na wytrwałych czytelników w ostatnich rozdziałach książki ("Piętno mowy" i "Styk. Wiersze"). Tutaj poeta, co odkryłam z zachwytem, wykłada interpretacje swoich utworów, podaje konteksty, wskazuje nieznane fakty i nawiązania. Takie warsztatowe rozbieranie wierszy pozwala przyjrzeć się im z zupełnie innej, bo regionalnej i prywatnej, strony. Bardzo żałuję, że nie miałam tej wiedzy kiedy dokonywałam swoich pierwszych, bardzo młodzieńczych prób interpretacji Venclovy. 

Dodam jeszcze, że w tym bardzo zróżnicowanym tematycznie tomie wyraźnie widać wyjątkową erudycję Ellen Hinsey, której dociekliwość nadała książce dynamiki i ośmieliła poetę do odważnych konstatacji (większość z nich przypomina kunsztowne minieseje). Krótko mówiąc: lektura obowiązkowa w przepysznym przekładzie.

Tomas Venclova, Magnetyczna północ. Rozmawia Ellen Hinsey, przeł. M. Ochab, Warszawa 2017 (Zeszyty Literackie).
 

61. Roślinny zoom (Julia Stachiwska, Wszystkie możliwe rzeczy, przeł. A. Kamińska)

61. Roślinny zoom (Julia Stachiwska, Wszystkie możliwe rzeczy, przeł. A. Kamińska)


Wszystkie możliwe rzeczy to w pewnym sensie notatki z podróży, opowiadające o małych i codziennych rzeczach, które naprawdę mogą okazać się uzdrawiające jak rośliny na poboczach naszych dni.
(Ze wstępu Julii Stachiwskiej)


Gdzie się podziały poetki? Tu są! Wysiadają na poboczu, kładą się na brzuchu i nim opadnie kurz drogi fotografują arbuzy. A tłumaczka (Aneta Kamińska) podtrzymuje obraz, a później zwija go starannie i zanosi do domu, by przepisać wszystkie sylaby.


Wiersze Julii Stachiwskiej można czytać na kilka sposobów: jako wypisy z geografii ojczyzny (ile ich jest?), medaliony (szerokości marginesu) i fotograficzne kadry. Jednostką poetyckiego jezyka są obrazy, bo Stachiwska właściwie nie tyle pisze, co kolekcjonuje fragmenty. Pisanie nie służy wyłącznie eksponowaniu języka, ale dobudowywaniu/uzupełnianiu zbiorów. Mamy tutaj do czynienia z albumami, z perfekcyjnie pomyślanymi planami, w których zawsze odnotowuje się przestrzeń i czas. 

arbuz
był upał my i autobus przyklejał się do koperty drogi jak znaczek
biała bawełna koszulek len spodni rozkwitały na siedzeniach
gdzieniegdzie wyzierały kwiaty panam szeleściły skrzydła gazet i czasopism
a ty powiedziałeś do mnie:
arbuz to krew lata i widzę jak na szarej podszewce wyschniętych pól zwija się w kule zamyka się w futerały chcę uwiecznić się na tle naszego południa - tej sawanny z zielono-czarnymi ciałami owocowych zebr

wyjść nie można zostać - odpowiedział kierowca i włączył radio na cały regulator

w jałcie kupiliśmy arbuz i było tam dużo ciemnych nasion
i to już ja powiedziałam do ciebie:
patrz - to negatywy z twoich zdjęć tam - na drodze

Stachiwska, co widać w tomie, pobierała nauki u "widzących" (preferuje patrzenie, jest poetką-wzrokowcem), ale nie unika szerokiej frazy, dobrze słyszy świat. Lubi mieszanie porządków, skojarzeń, językowe wolty. Nigdy nie pozostawia wątpliwości, kogo czytamy, znamy płeć, pochodzenie, tożsamość, wspomnienia, świat wartości, smaki i zapachy.

estonia
zima przedłuża się tutaj
jak podwojenie spółgłosek -
stopp - warstwa za warstwą układa się zimno
namarzają tysiące nowych imion
na dawno już znane armatury rzeczy i istot
i na wiosnę zatoka wygnie się w inne słowo
jeszcze nie wie jakie
ale na pewno z głębokowodnym ü

Jednym z najciekawszych pomysłów tego tomu jest sposób postrzegania prowincji, obrzeży. Stachiwska pisze tym intensywniej, im dalej jest od centrum ("dźwięczne przedmieścia miasta ż / jak sztućce / moja kolej na 13 osób / z zimnymi widelcami szyn" / Dźwięczne przedmieścia). Wpisuje się tym samym w doskonale znany model poezji biorącej początek z presokratejskiej obserwacji żywiołów. Dla ukraińskiej poetki najważniejszym żywiołem jest flora. 
(...)
wierzyć pozostaje tylko wierzyć w uniknioność wszystkich możliwych rzeczy
które nas otaczają w krew lekką i w krew zimną ciężką jak ołowiana kula
stać przyjacielu mój stać pozostaje tylko nam jak strachy na wróle nad ogrodami
w tym kraju słowiańskiej roślinności: lasów traw polnych nadrzecznego tataraku
toczy się i świergocze głos w nocy ale kiedy staje na ostrzu poranka
                                                                                                    [-cichnie i więdnie
co wtedy będziemy robili mój miły jak uwolnimy się z uniknioności
wszystkich możliwych rzeczy?

Słychać w tych wierszach pragnienie, by nas wszystko zarosło, ale wzięliśmy się w pierwiosnków, więc nie ma się czego bać.


J. Stachiwska, Wszystkie możliwe rzeczy, przeł. Aneta Kamińska, WBPiCAK, Poznań 2019, ss. 54.






60. Siergiej Lebiediew, Granica zapomnienia (przeł. Grzegorz Szymczak)

60. Siergiej Lebiediew, Granica zapomnienia (przeł. Grzegorz Szymczak)


Dla Joanny, która ostatniego dnia tamtego świata poprosiła o jeszcze.



Czytałam tę książkę zrywami: najpierw do utraty tchu, setami po kilkadziesiąt stron, później (pół roku później) higienicznie, etapami. Odczucia zawsze były te same, co chwilę kartkowałam wstecz, żeby jeszcze raz ześlizgnąć się po tej samej zjeżdżalni, znowu poczuć zupełnie nieprzewidywalną wyobraźnię Lebiediewa, który stworzył dzieło totalne.

Totalność, o której myślę, wynika z tematów (mierzenia się z pamięcią o łagrach, mierzenia się z amnezją Rosji, mierzenia się z Rosją da capo al fine) i z konstrukcji nastrojów (od wzruszenia przez wstrząs, od nostalgii po gorycz, od rozpaczy po krzepiące prześwity). 

Totalność Granicy zapomnienia wynika także, jak sądzę, z praprzyczyny tej książki, a może nawet całego artystycznego życia Autora, bo fabuła powieści jest oparta na prostym odruchu, z którym może się utożamić każdy czytelnik - na poszukiwaniu prawdy o przeszłości i odkrywaniu własnych korzeni. Wszystkie drogi wiodą przez rodzinne i cudze sekrety, przez uparte milczenie, przez tajgę. Tę drogę przemierza dorosły mężczyzna, który dekonstruuje zapamiętane szczegóły dzieciństwa, by poznać prawdziwe losy jednej z najważniejszych osób w jego życiu (komendanta obozu).


Pamiętam jego palce - podszedłem blisko i widziałem jak nakłuwał na haczyk robaka. Jest coś takiego jak chłopska wprawa, z którą zarzyna się kurę, chwyta za gardło gęś, zabija świnię - grubiańskie, ale bez domieszki dręczenia, domowe, swojskie obchodzenie się ze śmiercią podległych bydląt i ptaków (...). Drugi Dziadek sięgnął po chusteczkę i zaczął skrupulatnie wycierać palce. Nie było w tym nic z odczucia obrzydzenia czy nadmiernej skłonności do zachowania czystości; demonstracja obrzydzenia byłaby nie na miejscu, za to była w tym skrupulatność, z której on nie zdawał sobie sprawy (...). Za tą skrupulatnością kryła się znajomość samego siebie, tak dla niego zwyczajna, chociaż skrywana, że on niewidomy i nie widzący siebie z boku nie wychwycił, jak ona ukierunkowałą jego odruch palców (s. 78-79).


Powieść żyje dwiema dziedzinami bliskimi Lebiediewowi: geologią i geografią. Pisarz widzi doświadczenie terenem, patrzy na ojczyznę okiem uczonego, który pod każdym wydarzeniem widzi "starsze" warstwy. I pisze także "geologicznie". Od szczegółu do całej historii. Od wspomnienia do gigantycznej tyrady. 

W Granicy zapomnienia wszystko jest palimpsestowe, wszystko ma swoje zaplecze, nic się nie wzięło z niczego, nawet jego dociekanie prawdy. W końcu sam staje się częścią historii, którą bada, częścią przeklętego krajobrazu. Śledząc, sam staje się śladem.  

Przemilczę kilka dziwnych rozwiązań fabularnych, bo wolę wracać do pozaznaczanych stron w moim egzemplarzu i myśleć, skąd Lebiediew, piszący tę książkę w wieku trzydziestu lat, wiedział o o tylu tysiącach ludzkich tajemnic. Co chwilę miałam wrażenie, że czytam dzieło starca,  filozofa, który spędził całe epoki na prowadzeniu notatek. 

Lebiediew stworzył powieść o niezwykłym bogactwie języka, z wyrafinowanymi przeskokami, tyradami, pełną zaskakujących refleksji, bo jego mówienie jest gestem sprzeciwu. Gadatliwość jest wymierzona w ciszę. W dekady milczenia o łagrach. I, co najciekawsze, Autor potrafi mówić nawet, gdy wiemy, że jego głos już nie wydobywa się z ust, ale jest zapisem, bo głos musiał ugrzęznąć w gardle. 

Polski przekład Grzegorza Szymczaka zachwyca  językiem (a zwłaszcza zasobem słownictwa). Tłumacz mówił na poznańskim spotkaniu z Autorem, że przekładał książkę w prawdziwym wirze, szale, po kilkanaście godzin dziennie. 

I tak należy czytać Granicę, pozwalając sobie na zachłanność, by jeszcze intensywniej poprzebywać w świecie Lebiediewa, który pisząc o wypartej, rosyjskiej pamięci opisuje (niby przy okazji) największe dylematy egzystencji: dzieciństwo, totalitaryzm, czas i przestrzeń, przyrodę  i dziesiątki innych tematów.

Jedna z najważniejszych książek ostatnich lat. 


Siergiej Lebiediew, Granica zapomnienia, przeł. Grzegorz Szymczak, Wydawnictwo Claroscuro 2018.


#siergiejlebiediew
#grzegorzszymczak

59. Litery podwodnego alfabetu (Krzysztof Środa, Srebro ryb)

59. Litery podwodnego alfabetu (Krzysztof Środa, Srebro ryb)




Czytam mniej, bo gorzej znoszę zawody. Częściej wyławiam cuda z tylnego rzędu, bliżej mi teraz do prozy sprzed trzydziestu lat niż do współczesnej. Lektury toczą się między "Chirurgiczną precyzją" Barańczaka (poczytajcie na głos, można odmłodnieć, choć się niby zna i wie) a "Nagim sadem" Myśliwskiego. Zdań płytkich i pisanych na kolanie nie chcę. I książek szybkich nie chcę. Może to jesień, a może coś innego. Dlatego trafia tutaj mniej książek. Ale dzisiaj chcę polecić książkę, z którą można pochodzić, z którą można się pobić, poobmyślać sobie. 
"Srebro ryb" nie zaskoczy nikogo językiem i frazą, bo Krzysztof Środa pisze pięknie. Umie dobrze umocować obraz, tak przytroczyć do wyobraźni, że się trzyma długo. Umie zmienić nastrój, umie popaść miękko w melancholię i lekko wyjść do zwykłoty. Dla mnie ten zbiór esejów o rybach (szczupak, płoć, leszcz, pstrąg potokowy, okoń, jazgarz, ukleja, lin, sum, sieja, miętus) jest przede wszystkim eurydycyjną - choć liryczną - medytacją o śmierci, o traceniu. 


Woda jest przejrzysta, ale nawet jej gładkie lustro zwykle skrywa więcej, niż pokazuje. Łatwiej zobaczyć w nim odbicie nieba i przelatujących ptaków, niże podejrzeć życie toczące się po jego drugiej stronie (s.13).
*
Jeśli ktoś zna się na rzeczy, może pewnie wyobrazić sobie, jak wygląda toczące się pod przysłowiowym lustrem wody nieme życie, dajmy na to, płoci, okoni, szczupaków i węgorzy. Ale nigdy nie będzie miał pewności. Litery tego alfabetu, nie dość że niezrozumiałe, są na dodatek ukryte (s. 18).

Ten przedziwny atlas ryb powstaje na pograniczach ludzkiego świata, blisko wody lub w wodzie, a najczęściej na nabrzeżu. Środa udowadnia, że w pisaniu chodzi o pytanie, a w pytaniach o brak puent. Że swoje trzeba przechodzić, że trzeba zgody na odchodzenie, na mijanie. 
Jaką rolę odgrywają w tym myśleniu ryby? Są trochę powodem snucia narracji, praprzyczynkiem do rozważań o związkach między człowiekiem a zwierzęciem. Historie pojedynczych gatunków, wzbogacane świetnymi cytatami z historycznych wydań książek dla wędkarzy i ichtiologów wód słodkich, przeradzają się we wspominki o zmarłych, o pasji łowienia, a stąd już blisko do pytań o jedzenie mięsa, o rybią i ludzką nieśmiertelność. 

Pan Górka przebił drutem szczękę szczupaka, zamknął agrafkę i zszedł na brzeg kanału. Drugi koniec sznurka zawiązał wokół własnej nogi na wysokości kostki. Kucnął i zabrał się do pracy. Znał się na tym.
Szach, szach. Faktycznie szło mu szybko. Mimo że cały czas coś gadał. Kiedy ryba była już wypatroszona i czysta, obciął jej głowę. Było po wszystkim. Ale on nie przestawał mówić. Własna opowieść wciągnęła go tak bardzo, że zapomniał o przywiązanym do nogi sznurku. Ruszył pod górę z rybą w jednej ręce i nożem w drugiej. Za nim podskakiwała w trawie ciągnięta na agrafce głowa szczupaka (s. 8).


Dobrze jest pójść za pytaniami Środy, pozwolić sobie na piękny język i pozderzać go z refleksjami o naszym stosunku do ciała, rybich głów, wędek, haczyków i krwi. 

Jeśli medytacja, to literaturą, w której obok płetw i palców łuski, usta, serce.
Duch opowieści nadpływa rybim okiem, patrz.


Krzysztof Środa, Srebro ryb, Czarne, Wołowiec 2019, ss. 179.



58. Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe Chiny z perspektywy nizin społecznych

58. Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe Chiny z perspektywy nizin społecznych



Lekturę tę książki poprzedziło lisie skradanie się i długi namysł, bo tom czekał na półce od 2011 roku. Wiedziałam, że rozmowy Liao Yiwu mają siłę rażenia bomby atomowej i trzeba mieć bardzo silne nerwy, żeby przez nią przebrnąć. W końcu zaczęłam czytać. Wrażenie było wstrząsające. Czytałam Mężowi całe strony, bo obok tych historii nie można przejść obojętnie. Każda z nich przedstawia losy jednego przedstawiciela "chińskich nizin społecznych" i każda paraliżuje umysł trudnym do opisania stężeniem nieszczęść i niesprawiedliwości. Liao Yiwu, na przekór polityce, mimo nagonek, szykan, zastraszaniu i innym formom prześladowania, postanowił wysłuchać tych obywateli, którzy przez lata byli ignorowani przez rząd i nie umieli znaleźć dla siebie miejsca w społeczeństwie podporządkowanym totalitaryzmowi. 
"Liao pisze (...) z odwagą człowieka, który wie, czym jest strata, i się jej nie boi" 
(ze Wstępu Philipa Gourevitcha)

Siłą tej książki są mówiący - wrogowie klasowi, ludzie niewidzialni dla Chińskiej Partii Komunistycznej: właściciele ziemscy, uczestnicy wydarzeń z 4 czerwca 1989 roku na placu Tian'anmen, handlarze ludźmi, antytotalitarny kompozytor, wiejski nauczyciel, czerwonogwardzista i mnich, ale także Chińczycy obeznani ze starożytnymi rytuałami. Tutaj oczywiście największą uwagę zwraca "prowadzący umarłych", czyli para mężczyzn, którzy przeprowadzają zmarłych do rodzinnych stron, by mogli spocząć w ojczystej ziemi. Zmarli odprowadzani są w pozycji pionowej tak, by wyglądali na żywych,  ostrzykuje się ich ciała rtęcią, robi makijaż, ubiera w zdobne szaty i przykrywa płachtą ciężkiego materiału, pod którym znajduje się także jeden z dźwigających zmarłego, bo musi mu dawać własnym ciałem. 
W rozmowach spisanych przez Liao Yiwu nieustannie powracają obrazy samotnej walki jednostki z zabójczym systemem, który zupełnie dewastuje życie, nie dając najmniejszych szans na odkupienie i wyzwolenie się z raz wydanego wyroku. Kto raz narazi się partii komunistycznej, ginie. Pytanie, ile czasu zajmie politykom zrujnowanie danej osoby. Metody są wyrafinowane, wszystko służy udręczeniu i zamęczeniu i ma się odbywać powoli. 
W historiach spisanych w "Prowadzących umarłych" wielokrotnie powracają opisy kanibalizmu na chińskiej prowincji (zjadanie córek), wykorzystywania dzieci, maltretowania fizycznego i psychicznego wszystkich, którzy mieli odwagę pójść za swoimi marzeniami i ideałami.
Jest to lektura trudna, wymaga emocjonalnej dyscypliny, ale to pozycja obowiązkowa. Mimo niekończącego się natłoku katastrof i porażek, zza tragedii zawsze wystaje malutki rąbek najczystszego człowieczeństwa, pragnienie zmiany, wiara w pokonanie nieśmiertelnego smoka. Dla tych kilkudziesięciu dowodów na wartość ludzkiego serca i siły woli trzeba przeczytać te rozmowy. 

Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe Chiny z perspektywy nizin społecznych. Z angielskiego przekładu Wen Huanga tłumaczyła Agnieszka Pokojska, Czarne 2011, ss. 372. 
57. Marta Eloy, Engramy

57. Marta Eloy, Engramy


Gdzie się podziały poetki? Tu są! Nakręcają sprężynę świata, pochylają głowę i notują odchylenia rzeczywistości.




Wróciłam do czytania Engramów po wielu miesiącach przeróżnych gatunkowo lektur, by jeszcze raz zmierzyć się ze zjawiskiem, które najsilniej przemawia do mnie w tym tomie. Trudno mi je zdefiniować w sposób jednoznaczny, bo odnoszę wrażenie, że zostało pomyślane jako byt ruchliwy, wymykający się i istniejący pod warunkiem własnej nieuchwytności. Nazwałabym go metodą patrzenia, które wcale nie jest (jedynie) intuicyjne i osadzone we wrażliwości Patrzącej, ale stanowi część szerzej zaplanowanego i skonstruowanego systemu myślenia. Eloy, wykorzystująca przeróżne techniki mierzenia się w doświadczaniem życia, pisząca z wielu punktów widzenia (ludzkiego, matczynego, turystycznego, tubylczego, kobiecego, filozoficznego, czytelniczego, artystycznego) daje się chwycić za stalówkę (lub klawisz klawiatury) w momencie, który tak mnie interesuje: w chwili przesuwania pulpitu/ kartki papieru / statywu. 
Nieustannie odnoszę wrażenie, że siła Engramów tkwi w spisywaniu świata z pewnym opóźnieniem, kiedy doznaniowość i intelekt, wykute przez konkretne wydarzenia, zaczynają krzepnąć, krystalizują się w konkretnych frazach, bo już są owocem namysłu. Takie pisanie, które już wie, które wyraźnie staje po stronie intelektualnego przetwarzania (unikając ryzyka egzaltacji), ale nigdy nie rezygnuje z lekkości, z tajemnicy, z otwartości na nowe rozumienie spraw już nazwanych. Z tej metody wyłania się ręka i umysł Piszącej, która przygląda się światu i chce go widzieć sobą.





Engramy - definiowane jako "ślady pamięciowe w mózgu, zmiany w układzie nerwowym, magazyn wspomnień" (s. 3) - stają się nową definicją obecności. Jestem, bo rejestruję zmianę, a rejestruję ją na poziomie synaps i komórek. Gdy spojrzymy na nie z lotu ptaka, zobaczymy kobietę na rowerze, a nad nią ciemną chmurę. Bez puenty parasola.  

Marta Eloy, Engramy, Kraków, Lokator 2017, ss. 62.
56. Jun'ichirō Tanizaki, Pochwała cienia

56. Jun'ichirō Tanizaki, Pochwała cienia


Prostota japońskiego pokoju budzi u ludzi Zachodu zdumienie - mają wrażenie, że widzą nagle szare ściany bez żadnym upiększeń. Cóż, można ich zrozumieć, ale dzieje się tak, ponieważ nie potrafią przeniknąć tajemnicy półmroku. A my, jakby nawet tego znikomego światła było nadto, jeszcze się przed nim osłaniamy, dobudowując już poza pokojami, dokąd promienie słoneczne mają utrudniony dostęp, werandy okalające dom i przekrycia dachowe nad gankiem (s. 40)

Lektura eseju "Pochwała cienia" (1933) Jun'ichirō Tanizakiego była jednym z przełomowych doświadczeń czytelniczych minionych miesięcy. Japoński pisarz w swojej krótkiej, niezwykle esencjonalnej książce nakreślił ramy rodzimej filozofii przestrzeni. Chociaż swoją opowieść o roli cienia w życiu codziennym Japończyków snuje wokół przedmiotów i pomieszczeń, nie traci z oczu perspektywy zachodniej. Stawia się tym samym w roli koryfeja, znającego intymne sekrety własnej kultury, który mówi o świecie zbudowanym na odmiennym pojmowaniu piękna w sposób subtelny, a przecież wnioski płynące z lektury skłaniają do kilku gorzkich refleksji. 

Tylko z pozoru opowieść o okapach okien, ochronie przed ulewnymi deszczami, zupie podawanej w ciemnych naczyniach powleczonych laką, pędzlu zamiast stalówki, parawanach i kolorach ścian dotyczy estetyki Japonii, bo przecież za każdym obrazem i refleksją stoi pytanie o filozofię życia. W opisach codziennych zachowań, więzi z przyrodą (np. wybieraniu gęstych roślin zamiast starannie wypielęgnowanych alejek i trawników) tkwi sekret Metody. 

Tanizaki pisze:

Kiedy ludzie Zachodu wykryją najdrobniejszy pyłek brudu, bez pardonu go usuwają, my na Wschodnie tymczasem pieczołowicie go zachowujemy, ba, idealizujemy. Jeśli powie ktoś, że głosząc takie prawdy, w istocie poprawiamy sobie tylko samopoczucie, niech i tak będzie, ale faktem jest, że uwielbiamy rzeczy naznaczone piętnem ludzkiego brudu, osmolone sadzą, plamy będące wynikiem działania czynników przyrody. Lubimy koloryt i połysk śladów przywołujących na myśl dawne zdarzenia, których są pamiątką. Przebywanie w wiekowych domostwach, pośród starych sprzętów w zadziwiający sposób przynosi nam spokój i koi nasze nerwy. Dlatego często zadaję sobie pytanie, dlaczego w szpitalach, a w każdym razie w tych, w których leczą się Japończycy, zamiast zapełniać sale chorych wypolerowanymi sprzętami, nie próbuje się nieco wyciszyć jaskrawej tonacji śnieżnobiałych ścian, uniformów personelu medycznego i lśniącej aparatury. Nie mam wątpliwości, że chory na pewno czułby się swobodniej, gdyby w trakcie kuracji leżał na macie, otoczony śnianami w kolorze i o fakturze piasku, tak jak w japońskim pokoju (s. 30).

 Metodę opisywaną przez Tanizakiego można by definiować jako metodę stawiającą na pierwszym miejscu sensualność, która ma swój własny czas. Doznawanie świata, także w akcie "domyślania się" kształtów i kolorów, dokonuje się dzięki kontemplacji, medytowaniu nad poszczególnymi gestami.
Tylko ktoś, kto daje oczom i palcom czas na poznanie wszystkich odcieni i faktur może napisać podobne zdanie:

Wyrobów z laki zdobionych malowidłami ze sproszkowanego złota nie ogląda się w całej okazałości, w pełnym świetle. Winny one spoczywać w ciemnym miejscu tak, żeby można było ku nim spoglądać od czasu do czasu, w miarę jak refleks bladego światła uwidoczni któryś z detali. Ich pyszne, bajecznie wzorzyste desenie pozostają w znacznej części w cieniu i każą nam jedynie domyślać się ledwie sugerowanych tajemnych głębi. Połyskująca powierzchnia laki, kiedy przyglądamy się jej w ciemności, odbija migoczące światło świecy, zapowiadając niespodziewane podmuchy wiatru, który od czasu do czasu postanawia złożyć nam wizytę w cichym pokoju, sprawiając, że mimo woli pogrążamy się w zadumie. Gdyby w tym ocienionym wnętrzu nie było przedmiotów z laki, senny świat zrodzony z tajemnicznego światła lampy lub świecy, którego migotanie wyznacza puls nocy, straciłby wiele ze swojego czaru (s. 33).

Oczywiście żadna filozofia nie jest zamknięta w żelaznym pudełku - sam Tanizaki wybrał dla siebie jasną łazienkę i elektryczne ogrzewanie (czym zaskoczył rzemieślnika przygotowującego dla niego mieszkanie)*, ale warto poddawać się co jakiś czas ćwiczeniom z odmiany. Jeśli nie tym polegającym na eksperymentowaniu z doświetlaniem pomieszczeń, to chociaż intelektualnym. 

Warto czytać tę książkę nie tylko w zachwycie nad umiejętnością komtemplacji, ale także śledząc perspektywy patrzenia autora. Kilka pomysłów można dość łatwo przejąć, a kilka należy dobrze przemyśleć, bo czy Tanizaki dobrze robi powołując się na obrazy Japonii wytworzone przez kolonialne oko? Tutaj szczególną uwagę zwraca passus poświęcony kolorowi skóry i kontekstom, które Tanizaki wybiera do zinterpretowania zjawiska różnic rasowych.

Esej brzmi wybitnie dzięki Henrykowi Lipszycowi, który nastroił go w każdym najmniejszym szczególe. Z jego wstępu pochodzi też anegdota oznaczona powyżej gwiazdką.


J. Tanizaki, Pochwała cienia, wstęp i przekład Henryk Lipszyc, Kraków 2016, ss. 76.
Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger