43. Świat podskórny  (Anna Piwkowska, Lustrzanka)

43. Świat podskórny (Anna Piwkowska, Lustrzanka)



Gdzie się podziały poetki? Tu są! Brodzą w ciemnych wodach, rozgryzają czas jak zbyt twarde nasiona.

Anna Piwkowska w tomie Lustrzanka sięga do korzeni znaczeń i języka, tworząc formy krystalicznie czyste. W tomie praca nad słowem przypomina alchemię ciemni: słowa wyłaniają się tuż po obrazach, pojawiają się jako echo wspomnienia, podążają tuż za pamięcią, nigdy jej nie dominując, zachowując pełnię jej tajemnicy. Składa się to na bardzo konsekwentny projekt artystyczny, w którym czerpanie z dziedzictwa metrycznego, posługiwanie się klasyczną frazą w niczym nie nadwyręża intymności wierszy. Każde z wykadrowanych wspomnień przekazywane jest z przejmującą szczerością, rozsadza regularne zdania, ale nie prowadzi do naruszeń konstrukcji. W Lustrzance ciężar opada na język i domaga się dźwigania. Poetka na oczach czytelnika odważnie testuje pojemność syntaksy i interpunkcji. Po każdej tragedii, po każdym domknięciu losu, po każdym doznaniu istnienia stawia kropkę.

Październik i w sadzie pękają owoce granatów,
eksplodują im serca, gdy słońce stoi w zenicie
o dwunastej w południe, jakby chciały
ofiarować wszystko, wszystko, oddać wszystko
w ten upadek lata,
w gorące usta boga słońca, boga wiatru,
boga ostrych ziół pachnących zwierzęcą sierścią,
boga jaszczurek i różowych minerałów,
świetlistych oczu dziecka, które patrzy.
(...)
Tak właśnie na koniec sezonu patrzy dziecko,
na śmierć, która wzrasta powoli,
jakby wodą nasączały się brzegi kartki
zapisanej już nieczytelnym pismem,
kiedy jeszcze kilka godzin upału,
ale jednak granaty już dojrzały i pękają,
i lepią się do palców dziecka, które patrzy na owoc,
podnosi do oczu owoc, do ust,
dziecko patrzy na owoc, w środku pełni, w południe,
dziecko patrzy na rozkład i kres.
(Dziecko patrzy)

Poetka bardzo starannie wybiera swoich statystów, szczególnie wiele uwagi poświęca dziecięcej percepcji, która - zapewne jako jedyna - utrzymuje stan dla poezji właściwy: patrzenie łączy niewinność z rodzajem wszechwiedzy, wynikającej (paradoksalnie) z niepełnej wiedzy o świecie. Dziecko jeszcze nie pojmuje wszystkich składników obrazu, jeszcze nie dostrzega wszystkich konsekwencji, ale śledzi poruszenia chaosu drobin i ma odwagę widzieć to, co dorosłe oko przemilcza, pomija lub wypiera. Śmierć przechadza się między sztychami Piwkowskiej, dotyka wszystkiego, choć nie żąda natychmiastowych ofiar. Chodzi tu raczej o zatruwanie, zostawianie nieodwracalnych śladów. 

Nie ma w łóżku kobiety. Spogląda przez szybęna gile roztańczone, szkarłatne, szczęśliwe.Patrzy poprzez mężczyznę, który leżąc na brzegułóżka, jest tak bezbronny jak ślimak na brzeguwyrzucony na piasek przez fale przyboju, jak ostryga schwytany przez ściany pokoju.Nie ma w łóżku kobiety. Odeszła jak stała, bez pantofli, bez pestki, bez suknie, bez ciała.
Ciało stygnie na łóżku, strzęp skóry i kości,
nie, nie martwe, obrane do pestki z miłości.
Mężczyzna gryzie pestkę, rozgryza nasiona,
a kobieta bez pestki, stoi opuszczona.
On potrząsa jej ciałem, rozpacza, szaleje,
lecz pestka to jej pestka, on jej nie zasieje.
Mogłaby sama w sobie sadzić ją w zasadzie,
lecz już nie chce tej pestki w swoim własnym sadzie. 
(Pestka)

W sztuce podglądania łatwo dojść do wprawy. Poetka nie bez przyczyny lubi pisanie w naturze. W świecie zwierzęcym stoi się po rewersie rzeczywistości. Mechanizmy i zębatki ciągów przyczynowo-skutkowych obnażają swoje ułomności, stukają, zgrzytają lub szeleszczą. Może to odgłosy ironii, a może  przyglądanie się z bliska temu istnieniu pozwala oswoić swoje bycie tutaj.


Jasne przestrzenie, oddech, pergamin.

Anna Piwkowska, Lustrzanka, Zeszyty Literackie 2012, ss. 67.
42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)

42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)


Christoph Ransmayr w Atlasie lękliwego mężczyzny (przeł. Jacek St. Buras) obmyślił eksperyment tyle ekscytujący, co (prawie) niewykonalny - rozpisał istnienie według porządku przestrzennej, kartograficznej partytury. I to życie, jego zagadka i esencja, są wiecznie towarzyszącym lekturze basso profondo. Każdy z rozdziałów to osobny głos, wariacja na tej sam temat, moduł misternej fugi. Żadna z historii nie udziela odpowiedzi, żadna nie przynosi ulgi. Po prostu stawia swoje pytanie i pozostaje w nim zawieszona. Nie przez przypadek napisałam o "wiecznym towarzyszeniu", bo książkę Ransmayra traktuję jako zbiór mantr, ćwiczenia patrzenia, doznawania i odchodzenia. 

Czułem zimno ziemi, ucisk chłodnych kamieni na piersi, i widziałem jak grzmiący cień samolotu mknie po zboczu, gdy nagle ujrzałem, jak z wysokiej na palec wyschłej kępki trawy gramoli się tuż przed moimi oczami chrząszcz. Prawdopodobnie przy nieudanej próbie wzlotu zaplątał się obiema parami skrzydełek między leżące w poprzek źdźbła i rozpostarł teraz, znalazłszy się wreszcie na otwartym terenie, swoje szmaragdowozielone, błyszczące górne skrzydła, aby za pomocą leżących pod nimi błoniastych skrzydełek poprzecinanych czanymi żyłkam wznieść się w powietrze. Obojętny na wszystko, co działo się w tym opanowanym przez samolot myśliwski i jego cień świecie, gdzie tytani rozdeptywali takich jak on, nawet tego nie zauważając, odfrunął, zatoczywszy łuk tak blisko mojego ucha, że odgłos jego lotu zdawał się docierać do mnie nawet przez ryk myśliwc (rozdział Nalot (Boliwia), s. 68).
Drobiazgowo opisywany świat (a autor pokazuje prawie wszystkie zakątki ziemi "od pól polarnych aż po równik" - jak pisał Brodski) odsłania się za każdym razem inaczej, w innych gestach i spostrzeżeniach, choć wszystkie obrazy łączy wspólna konstatacja. Człowiek u Ransmayra pozostaje niezmiennie (wiecznie?) rozpięty między światem i przyrodą. O ile perspektywa świata określa jego pozycję (uwidacznia się w pojedynczych rytuałach, zachowaniach czy stroju, determinując tym samym wszystko czym jest), o tyle całe jego istnienie krystalizuje się dopiero w momencie żywego, świadomego dotknięcia przyrody. Tak, jakby człowiek stawał się dopiero w świadomym doznawaniu widoku. Ransmayr powtarza ten gest tak często, że trudno nie myśleć o książce w kategoriach atlasu-elementarza uważnosci. Atlas lękliwego mężczyzny akcentuje jednak nie samo powtarzanie podobieństw istnienia, ale jego nieskończoność, projekt, który nie może mieć celu ani końca. Najważniejszym warunkiem jest samo podglądanie, które w istocie prowadzi do próbowania śmierci, chwilowego przymierzania się do nieistnienia.  
Pisarz zamyka każdą historię w kapsule kilku stron, choć zawsze w innym kontekście, w innej kulturze, w innej wrażliwości. Powaga istnienia "staje się" widzialna w momencie zawieszenia,  w sekundzie konteplacji, bo tylko wtedy znikają wszelkie określniki. Im bliżej podpływa zjawiskowe oko wieloryba (Karaiby), im głośniej krzyczy przestraszony paw (Indie), tym szybciej znika perspektywa człowieka. Zaciera się groza nalotów, strzałów, wojny, niebezpieczeństwa, głodu, chorób, coś je unieważnia i pokonuje. Za każdym razem to, co wymusza zatrzymanie, samo jest znikome i chwilowe, ledwie zapamiętywalne. I właśnie w tym kruchym i nietrwałym (zdarzeniu, zwierzęciu, drugim człowieku) ocierającym się o nasze istnienie tkwi sedno.
Najważniejszą puentę przynosi autor, który nie dopisuje ani słowa do swoich epifanii, szerokim łukiem omija pokusę rozstrzygnięć. Pozostawia człowieka (i zwierzę) w samotności, każde odchodzi w swoją stronę. Nigdy więcej się już nie spotkają, bo osobno "pełzną ku zniknięciu" (s. 105). 
A pojedynczym westchnięciom, skrzypnięciom wiosłek i szelestom traw nadał nazwy wybitny tłumacz książki, Jacek St. Buras. Znakomity przekład, wybornie esencjonalny język, wszystko sączące się w tempie opowieści. Pozytywka milknie, ale cud tekstu trwa.
Książka nad książkami!

Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny, przeł. Jacek St. Buras, Biuro Literackie, Stronie Śląskie-Wrocław 2016, ss. 334. 

Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger