40. Ptak zamiast opłatka (Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie)

40. Ptak zamiast opłatka (Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie)


dla Marii

Do świata pękniętego lepiej nie wchodzić, bo ugnie się pod ciężarem człowieka, rozsypie w pył. Pył w oku stanie lodem i koniec. 
Szukałam książki, by móc znaleźć jeszcze raz człowieka.
A tu taka piękna opowieść o ptakach, o istnieniu i patrzeniu, o porządku skrzydeł i serca, o przysłudze, o sensie życia, o szukaniu do końca siebie i spełnianiu tego marzenia w jednym geście - lornetowania ptasiego lotu. Takie dwa obrazy dla smaku:

-Widziałem gadożery na Giblartarze, dokładnie o tej porze roku. Na moich oczach całymi setkami przelatywały nad cieśniną, a niektóre w szponach trzymały węże. Niesamowite, prawda? Leciały z Eurpy do Afryki z własnym prowiantem... Był to niezapomniany widok...
Uśmiecham się. Wiem, dokąd prowadzi to wspomnienie. Wiem, że za chwilę sam pokona Giblartar i znajdzie się w krainie swojej młodości... Będąc nad cieśniną, nie może sobie odmówić tej wycieczki. Nie zmierza w stronę Tangeru i Casablanki, nie interesują go złote piaski Sahary. Jest w górach Atlas, w Algierii, gdzie jako młody chłopak razem z chudym, brzydkim, ale niewiarygodnie mądrym psem poluje na kuropatwy berberyjskie. Trudno mi sobie wyobrazić tego człowieka ze strzelbą w ręku, nawet w młodości, ale nie sądzę, żeby kłamał, poza tym ze wszystkich opowiedzianych przez niego historii algierskie wspomnienia podobają mi się najbardziej, jest w nich coś żywego i autentycznego... (s. 20).
***

Szwed trzydzieści lat poszukiwał drozdówki rdzawej. Szukał jej w Tunezji i Turcji, w Andaluzji i na Peloponezie, aż w końcu zobaczył ją nad Iori. Siedziała na krzewie cierniowym i śpiewała wniebogłosy. Było ją świetnie widać przez teleskop. Szwed patrzył na przemian w obiektyw i do Przewodnika ptaków europejskich autorstwa jego rodaka, Larsa Svensona. Zadarty ogon - zgadza się, białe półkole nad okiem - podobne... To był naprawdę pustynny słowik, jak nazywają u nas drozdówkę, ale Szwed i tak nie mógł uwierzyć. Ptak odleciał, on zaś jeszcze bardziej posmutniał i się zamyślił...
- Jakieś dwadzieścia lat temu widziałem w Maroku kulika cienkodziobego. - Z tym niemłodym człowiekiem o imieniu Daniel (...). Tak, miałem ogromne szczęście, że zobaczyłem tego kulika... Pewnie wiesz, że ten gatunek wymarł. Wtedy był już uznany za wymarły, ale i tak go zobaczyłem. Wiedzieliśmy, że tylko tam można go jeszcze spotkać, i znaleźliśmy go... Tudno mi opisać, co czułem w tamtym momencie. Patrzyłem na stworzenie, które już nie istniało, którego już nigdy nikt nie zobaczy. Myślałem, że będę się cieszył, ale ogarnął mnie smutek... To było w Maroku 1991 roku (s. 67).

Tuż za skrzydłami toczy się historia. Bliski Wschód walczy, ale historie poławiaczy ptaków wolą zaczepiać się o dzioby i pazury. Po każdej katastrofie wracają spłoszone zwierzęta. Po każdym ptaku pozostaje opowieść. Niby mówimy o ptakach, ale mówimy o sobie. Niby o Gruzji, ale o duszy.
Pada śnieg w mieście P.
Patrzę na ptaki od zawsze. Ptaki potrafią wychodzić w śniegu cierpienie. Widzą jasno okiem ciemnym. I takiego patrzenia nam (dziś) trzeba.
Książka wąziutka jak przesmyk leśnego strumyka, ale potrafi mrugnąć!
Poszukajcie, jeśli szukacie zagubionej osi.

Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie. Przeł. Magdalena Nowakowska, Pogranicze (seria Meridian), Sejny 2015, ss. 101.
39. Ja i to (Urszula Kozioł, Ucieczki)

39. Ja i to (Urszula Kozioł, Ucieczki)


Gdzie się podziały poetki? Tu są! Obierają kuchennym nożykiem świat z błon i łusek.


Tom Ucieczki Urszuli Kozioł jest zbiorem wymownych obrazów nieustannie podnoszących kwestię braku miejsca, opuszczania przestrzeni, dryfowania między katastrofami. Myślenie o przestrzeni jest myśleniem o warstwach, o chwilowym zasiedlaniu i długim zamieszkiwaniu świata. W poezji Kozioł widać wyraźnie, jak łatwo to, co znane przeradza się w to, co obce, niczyje, porzucone, wdowie.

teraz nie mam już czasu
teraz
z braku czasu tracę siebie (s. 30)

Poetka nie zamyka tych refleksji jedynie na poziomie prywatnego rejestrowania pustki po F. (Felku). Ucząc się swojej nowej, niechcianej roli, zaczyna rozpoznawać też naturę świata. Rzeczywistość odsłania się przed nią, zastyga w przerażającej pozie. Już nie domaga się poetyckiego wyłapywania momentu, nie chce zachwytu. Boli poetkę tak długo, by pomóc patrzącej, by szybciej straciła resztki wątpliwości, co do natury świata.
Kozioł, wykonując swoje ćwiczenia z utraty, staje się obserwatorką zupełnie innego rodzaju, jej perspektywą jest długie trwanie, umiejętność łączenia podobnych punktów (dziejowych i prywatnych), porównywania stanów i emocji. To cecha tych, którzy bardzo długo przyglądają się istnieniu. Narzędziami odbierania świata jest przede wszystkim czytanie szeptu, słyszenie niemych dialogów przedmiotów, zderzanie rozmów dawnych ucieknierów z tymi, którym pozwalamy tonąć dzisiaj. Autorka pisze:
wychwycone na oślep obrazy i doznania
te obciążone balastem nieważnych kwestii
zapadają jak kamień w wodę
właśnie tak
z ogłuszającym pluskiem
który natychmiast zamiera
na pobielałych
otwartych od krzyku ustach (s. 13)

W tej poezji to poezja okazuje się jedyną deską ratunku. Kozioł przezwycięża świat pisaniem o nim. Sama twierdzi: "pod wieczór/ dzień mi się zwierszył" (s. 39), bo siłą tomu Ucieczki jest nowa rola wymyślona dla starych, dobrze znanych słów. Słowa obejmują tutaj wszystko, co niewypowiadalne, co wymyka się rozumowi, co przeraża. Słowa nie chcą całości i nie dążą do niej, po prostu zatrzymują rzeczywistość na czas wiersza. Każą rzeczom na chwilę przystanąć. A czytelnik ma zatrzymać się razem z nimi, bo Kozioł mówi o świecie bliskim, o Europie i Polsce. O uciekaniu z miejsc swoich do miejsc bardzo obcych, o dzieciach Zamojszczyzny, o dzieciach Morza Śródziemnego, o odwracaniu głowy od tragedii, które ludzkość zna od tysięcy lat, o powtarzalności losów. Poetka nie mierzy zdań linijką, nie chce cyzelowania sensów, nie ucieka w gry językowe, nie dobiera słów pod mikroskopem, po prostu mówi. Mówi prosto w oczy.

Czytając Sofoklesa już wiem że
nie Kreon dzisiaj wzbrania siostrze
pochować braci
lecz fakt
że nikomu nie uda się
pogrzebać tego
kto przemienił się w dym
krematoryjnych pieców
albo przemienił się w cień
na murach Hiroszimy
albo w ogłuszający plusk
tysięcy uchodźców którzy dzisiaj
na oczach świata potonęli
w drodze do raju
(...)
pochowało ich morze
człowiek
żaden człowiek nie jest w stanie
pogrzebać ogłuszającego plusku tych
którzy stali się ogłuszającym pluskiem (s. 56)
Ucieczki stawiają bardzo dużo pytań, a wśród nich jedno z najważniejszych: jak opisywać życie w stanie maksymalnego napięcia, tremy finału. Jak znikać? Jak wykruszać ślady po sobie, ale tak, by pozostała po nas pamiątka. To tom o tym, że dla wszystkich starczyłoby miejsca. Gdyby.


Urszula Kozioł, Ucieczki, Wydawnictwo Literackie 2017, ss. 69.

#gdziesiepodzialypoetki
38. Wyznania diablicy (György Spiró, Diavolina)

38. Wyznania diablicy (György Spiró, Diavolina)


Czytanie Györgya Spiró powinno być zaliczane do dyscyplin olimpijskich. A na pewno tłumaczenie Spiró ("boska robota Ireny Makarewicz" - po raz pierwszy!). Autor bowiem słynie z absolutnie zabójczej erudycji i dbałości o najmniejszy szczegół. Kiedy pisze książkę, zmienia się w obsesyjnego zbieracza monografii, kolekcjonera detali, niestrudzonego w swych kwerendach badacza. A kiedy książka wychodzi drukiem, powala (wszystkim). Dla niektórych czytelników to utrudnienie, bo nie da się czytać tych książek bez skupienia, bo opisy nieuansów ciągną się po kilkadziesiąt stron (słynny przykład "prezentacji" systemu monetarnego czasów Chrystusa w Niewoli - patrz niżej). Dla innych to chwila świąteczna, bo za misternie uplecionymi parawanami języka i oczytania czekają same smakołyki. Tym razem jest podobnie.

W Diavolinie Spiró rekonstruuje fascynujący świat Rosji Gorkiego widziany oczami jego służącej, opiekunki, lekarki, Olimpiady Czertkowej (Diavoliny). Jej oczy widzą wszystko, przenikają przez ściany, sięgają do każdego zakątka budynków, sal balowych, biur, wagonów i straganów. Diavolina ma niemal diabelski dar nadwidzenia, nadsłyszenia i nadrozumienia świata swojego ukochanego Mistrza i dzięki tym umiejętnościom prowadzi swoją opowieść duktem porywających spostrzeżeń, anegdot (podbitych istnieniową goryczką i nasiąkających nędzą gatunku ludzkiego), zdradza bez mrugnięcia okiem podpatrzone sekrety i upodobania, ale też staje się kronikarką czasów. Diavolina widzi i wie, na czym polega los artysty. Jak kruchy jest blichtr, jak trudno jest wytrwać bez szwanku w wodnych wirach systemu, jak trudno nieustannie wiosłować pod prąd i jak łatwo się tonie w mętnej toni bolszewizmu. 

W tej, pozornie skromnej objętościowo, książce można się zatracić, bo Spiró wie, jak chwycić Czytelniczkę i Czytelnika za gardło. Wie, jak zwabić do opowieści i wie, w którym momencie można wstrzyknąć pisarską truciznę. Opowieści Diavoliny szybko zmusząją do szerszej refleksji na temat relacji pomiędzy człowiekiem i polityką, przymusu wiedzy na temat natury świata, czujności i gotowości na wszystko. Na końcu książki, na dachu świata stoi Spiró. Wyciąga rękę i mówi: Patrz, czy czegoś Ci to nie przypomina?
I zaczyna kręcić się w głowie. Czy to tylko lęk (dziejowej) wysokości?

A w rzucie oszczepem kwerend własnych, skoku w dal w płynności zdań i zapasach z bogactwem inwentarza potrójne złoto wywalczyła Irena Makarewicz! Ach, co to był za przekład!

György Spiró, Diavolina, przeł. Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2017, ss. 210.


PS Komu mało Gorkiego, niech koniecznie sięgnie po jego Rosję w nagrodzonym przez "Literaturę na Świecie" przekładzie Małgorzaty Buchalik (Uniwersitas 2016).
A komu mało Spiró, niech sięgnie po inne przekłady jego książek. W Polsce ukazały się dotąd m.in: 
Mesjasze (2009, przeł. E. Cygielska), Iksowie (2013, przeł. M. Dobrowolny), Salon wiosenny (2016, przeł. I. Makarewicz), Niewola (2015, przeł. E. Cygielska), Szalbierz (dramat, przeł. J. Jarmołowicz), Kwartet (dramat, przeł. J. Jarmołowicz). 
37. Pomruki niewidzialnej strony świata (Maciej Płaza, Skoruń)

37. Pomruki niewidzialnej strony świata (Maciej Płaza, Skoruń)


Morele miały czarne, guzowate konary, lepkie od żywicy. Opuchłe owoce mieniły się żółcią i czerwienią, zmatowiałe, ale jeszcze nieostygłe odpryski słońca. Obrodziły jak nigdy. Wszystko obrodziło, był rok wielkiego urodzaju. Te najpulchniejsze, co spadły i się rozpękły, rozłupywałem na pół i nie czyszcząc nawet z piachu, wpychałem do ust. Na języku rozlewał mi się sok o smaku i gęstości miodu. Ogród był dziełem ojca, ale gdy owoce dojrzały, ojciec ich nie tykał (...). Wszyscyśmy się do tego przyzwyczaili, może przez tę jakby nie do końca potrzebną bujność owoców, która nie pasowała do ojcowej surowości, a może przez bliskość kwietnych klombów i skalników. Bo kwiaty należały tylko do matki (s. 341). 

Maciej Płaza wymyślił powieść doskonale przezroczystą. Skoruń przylega do opisywanego świata niemal niezauważalnie. Trudno dostrzec, w którym momencie tekst zamienia się w prawdziwość podsandomierskiej wsi. Można włożyć rękę w zdania, a tam wszystko pachnie ziemią, nęci odgłosami, pulsuje i szeleści. Tekst otacza sady, studnie, pola, rzekę i śmierć cieniutką błoną. Powieść ma swoje (spodziewane) ramy, (słyszalny) rytm zdań i mistrzowskie współbrzmienie głosów. Ale szybko przekonujemy się, że przez tę błonę można z łatwością przeniknąć i dzieje się tak za każdym razem, gdy tylko wyobraźnia puchnie po użądleniu plastycznością opisu, a w tym trudno autorowi dorównać. 
Narracja każdego z siedmiu opowiadań (modułów) wisi na jedwabnej wstążce, jest elegancka w swojej precyzji i fascynująco kunsztowna. Trudno znaleźć w zdaniach choćby najmniejszy ubytek i jakkolwiek nadmiar. Ale snucie opowieści rozpoczyna się i kończy w okrutnym, wyczerpującym fizycznie świecie sadowników. Bohaterowie kolejnych rozdziałów żyją w cieniu rodzinnych tajemnic i win. Żyją w tempie drzew, całkowicie im podporządkowani. 
Postacią łączącą wszystkie narracyjne odsłony książki jest skoruń, chłopiec uważany za głupka, niedoradję, lenia i gapę. Widać wyraźnie, którędy przechadza się powieść inicjacyjna Płazy, gdy portretuje swojego bohatera. Powieść świetnie zna prowincjonalne sztychy nurtu wiejskiego, jest osłuchana we frazach Miłosza i Iwaszkiewicza, wygrzewała wyobraźnię w Myśliwskim i puszcza oko do Trziszki, a czasem nawet Czeszki, ale nie na tym uwikłaniu i nie na tej erudycji opiera się wartość i siła SkoruniaSkoruń wymyka się intertekstualiom, zwodzi podobieństwami, do końca pozostaje osobny. 
Bohater Płazy nie ma wrażenia, że widzi chłodną pluskliwość wody jako pierwszy człowiek na ziemi. W swoim stawianiu pytań, w nadwidzeniu porządku ludzi i przyrody zaczyna mieć stwórczy wpływ na to, co się przydarza. Czas i przestrzeń tracą swoją ostrość konturów i granic, stają się podatne na jego działanie, potrafią zastygnąć, stanąć w miejscu. Skoruniowi przydarza się cud bolesnego istnienia, bo modli się do tysiąca bogów swoimi nowennami naiwności, bo jest obserwatorem i uczestnikiem świata, który na pewno istniał przed nim. Patrzy trochę zbyt uważnie, trochę zbyt dobrze słyszy, trochę za dużo pamięta. Jakby już przeczuwał coś, czego nie potrafi jeszcze nazwać: że jest śmiertelny. Choć i tego nie jestem do końca pewna.

Książka wybitna!

Maciej Płaza, Skoruń, W.A.B. ,Warszawa 2015, ss. 349. 
36. Nowe ewangelie syren (Joanna Oparek, Berlin Porn)

36. Nowe ewangelie syren (Joanna Oparek, Berlin Porn)


Gdzie się podziały poetki? 
Tu są! Jadą czerwonymi limuzynami prosto do Berlina na największy festiwal filmu porno.


Nie pytaj czy byłam w Berlinie zapytaj czy Berlin był we mnie (s. 10)


Joanna Oparek podłącza poezję do języka szybkozłączką, ale lubi też solidne okablowanie popkultury. Zupełnie wyjątkowy tom Berlin Porn (2015) pomyślany został jako przeciekawy językowy eksperyment. Poetka wrzuciła historię Jacka Unterwegera (mordercy prostytutek) w rój swojej wyobraźni i przetworzyła fakty scalając je w erotyczno-popkulturowo-intertekstualno-metafizyczny cykl. Osią przestrzenną tomu jest Berlin, stolica filmu porno, miasto wolności, zaułków, szczelin, "dzielnic z potencjałem" (s. 10). I jak każde miasto ma swoje muzy (realne i fikcyjne). To między nimi porozpinane są kolejne wątki cyklu. Wiersze meandrują pomiędzy gęstą siecią skojarzeń, zawsze wybierają wodny żywioł, imaginują siebie pod postaciami morskich potworów, zawieszają się mewą w powietrzu. Przybliżają się i oddalają, bo esencją seksu jest ruch. Próbowałam zaznaczać większe fragmenty, ale za każdym razem wydawało mi się, że wycinanie części bardzo okalecza. Te wiersze brzmią całościami, najświetniej zaś, gdy się ich słucha (do tomu dołączona została płyta prezentująca projekt poetycki). 

Spróbujmy jednak zanęcić w sobie rybie apetyty:

kosmopolityzm
daje Berlinowi przewagę ten gwałtowny rozwój
to seria incydentów
nic nie miałoby miejsca gdyby nowe nie wpadło w stare
młode nie wpadło w grube głodne na bogate
gdyby biel nie zmieszała się z brudem
gdyby kobieta nie uderzyła w mężczyznę
a mężczyzna nie wszedł w kobietę ten ruch
zwielokrotniony przeszklony dźwięczny ruch
witryny sklepów emitują fale krótkich uniesień
tylko popatrz
jak drżą te podniecone dusze
wyeksponowane na poduszkach tiary kolie
wysadzane żywymi kamieniami czaszki Hirsta
brylant jak żywa galareta meduza a bruk jak brzuch wieloryba
ba!
samego Moby Dicka [...] (s.11)

***
Kto urwał ogon ten pięknej kobiecie trzymała nogi razem a srebrna łuska
tak uroczo lśniła na jej udach była śliska i zwinna
teraz jest lepka
byle co może przylgnąć do niej każda choroba
i po co ją wyłowiono
sieć ma takie małe fałszywe oczka żadne piękno nie umknie im
Nie!
piękno jest górą martwych ryb a srebro spływa na dno łodzi jak śluz
ceny są słone ale lecą w dół
Tylko nie wyciągaj mnie na te łzawe wody
piękno jest furą martwych ryb spazmy piękna
nie świadczą o poruszeniu duszy to tylko skurcze
wszystko się kurczy gdy rozszerza się dystrybucja
sieć jest utkana z przyjaznych uścisków
to jak miliardy małych komiwojażerów
którzy łapią się za ręce tworzą łańcuch (...)
ryby pasują do chleba morderca porstytutki
jest wiarygodny jako piekarz
wyrasta mu każdego ranka złocisty sprężysty i twardy
bochen codzienności
jak dodać do tego ryby będzie już opowieść będzie Chrystusem
będzie pomnażał i dzielił multiplikacja jest zasadą szczęścia
Syreny wyją i niesie się po mieście a kierowcom stają auta
Wyją syreny bez ogonów (s. 16)


Joanna Oparek udowadnia, że polska poezja erotyczna ma się świetnie, że nie musi być przeintelektualizowana, może być mistrzowskim popisem języka, może być co do sylaby skomponowana w całość muzyczną (znakomicie zrytmizowaną), bez cienia klisz i poetolgicznych balastów, że naprężanie ram języka prowadzi ostatecznie do jego wyzwolenia, że ani na chwilę nie traci dobrego smaku. A smakuje wybornie. Wyjściowy temat seryjnego zabójcy zaciera się w kolejnych falach intertekstualiów, wybywa na szerokie wody kultury. Oparek lubi ślizganie się wątków, lubi połowy wielorybów, lubi rozmach i finezję, a te lubi poezja. Nimi się żywi. 

Poliż Berlin! 

Joanna Oparek, Berlin Porn, WBPiCAK, Poznań 2015, ss. 52.

Posłuchajcie Joanny Oparek, bo głośnego czytania nie da się niczym zastąpić (tutaj czytanie tomu Czerwie), ale można domyślić się, jak świetnie brzmi Berlin Porn w wersji audio.

***
Gdzie się podziały poetki?
Ciąg dalszy nastąpi
35.  Transcendancje (Wioletta Grzegorzewska, Stancje)

35. Transcendancje (Wioletta Grzegorzewska, Stancje)


Ostatni dzień lata jest mglisty, pachnie skisłym sokiem z jeżyn, lepi się do mnie i wywołuje nudności. Siedzę w pokoju na poddaszu i próbując czytać zadane lektury, przez chwilę zastanawiam się, czy jako niewierząca córka katoliczki i ormowca mogłabym dołączyć do oblatek, zamieszkać na kilka lat w domu Serca Jezusowego [...] (s. 122)
Stancje Wioletty Grzegorzewskiej są dziennikami przystanków, przez które młoda dziewczyna (studentka częstochowskiej polonistyki) przechodzi (oceanicznie przepływa), na które się nie do końca zgadza, których właściwie sama nie wybiera, a które zdarzają się jej, bo jest jeszcze w owadzim oplocie. Jeszcze jej nie ma całej, dopiero się staje, choć odczuwa wszystko i pozwala, by mieszały się w niej wszystkie przestrzenie świata, porządki i czasy. Przeszłość podpływa jednak zbyt blisko, przypala młodość, strąca przedwcześnie swoje owoce. Bohaterka jeszcze może stawać się na chwilę kimś innym, przechodzi pomiędzy tożsamościami, przymierza się do nich i idzie dalej. 

Historia częstochowskiej tułaczki od hotelu robotniczego do domu zakonnego rozpoczyna się trzydziestego września 1994 roku. Co znaczy takie (tamto) życie? Poszukiwanie pokoju, gdy się nie ma akademika, brak pieniędzy, resztki pudru Contance Caroll, herbata na szklanych spodkach, łatwe do rozdarcia rajstopy, jamniczka Aprielka nosząca imię po ukochanej, charyzmatyczni Rosjanie, biblioteka na Jasnej Górze, szorowanie klasztornej podłogi, kaprysy Paganiniego, pokoje nieogrzewane i pokoje suche, uciekanie przed nie swoimi wspomnieniami i praca w McDonaldzie.

W Stancjach teraźniejszość i przeszłość płyną w tym samym tempie, bo jeszcze nie trzeba wybierać, po której stronie czasu należy żyć. Długie godziny nad łaciną kończą się słodyczą seksu, bo w jeszcze mlecznym życiu nie brakuje mężczyzn (dziwnych, zachłannych, cudzych). "Każdy dzień sprawia, że mnie ubywa" - pisze bohaterka w swoim pamiętniku, ale jest chyba na odwrót. Każdego dnia wypełnia się sobą, ubywa tylko tego, co przywiozła ze sobą w walizce - ulatnia się świat Hektarów, powidoki wiejskiego życia, podział świata na pole i dom. Tak rozumiem słowa: "coś się we mnie zagnieżdża". Bohaterka przepływa od jednego dnia do drugiego, od egzaminu ze staropolskiej do lektur obowiązkowych. A może to nie jest książka o melancholii początku i cierpliwości nowicjuszki? Może to jest opowieść o uciekaniu, o wiecznym przenoszeniu do nowych miejsc, o gorzkiej wiedzy, że jednego miejsca nigdy się nie znajdzie. I tylko pozornie kolejne lata studiów toczą się w zwolnionym tempie, bo godziny usypują się już w jej głowie. Ciągle tkwi w tym samym mieście, ale wyspa płynie dalej. Bo jest dalej?


Wioletta Grzegorzewska, Stancje, Warszawa W.A.B. 2017, ss. 186.
34. Niech będzie gorzej (Tereza Boučková, Rok Koguta)

34. Niech będzie gorzej (Tereza Boučková, Rok Koguta)

"Na pewno nie powiedziałam, że adopcja to idylla, ale zawsze broniłam tej formy rodzicielstwa i niezmiennie trzymałam stronę swoich dzieci. Nie miałam wątpliwości, że wychowam chłopców na porządnych szlachetnych ludzi".

Rok Koguta jest książką wstrząsającą, zasysającą. Tereza Boučková opisuje losy czeskiej rodziny wychowującej troje dzieci (najstarsi dwaj synowie są adoptowani), a ściślej mówiąc absolutny rozpad rodziny, który obserwujemy od pierwszych zdań. Narratorka wprowadza nas w świat swojego kryzysu, antydepresantów, zamykania na klucz pokoju z wartościowymi przedmiotami (kradnie je najstarszy), odbierania telefonów od kuratorów i wychowaców, jeżdżenia na spotkania i rozprawy, przewlekłego egzystowania w kryzysie wychowaczym, patrzenia na stopniowe pogrążanie się przybranych dzieci w bezdomności, narkotykach, wyrokach, wreszcie w świat pokojów, w których podpisuje się dokumenty umożliwiające wydziedziczenie synów. 


"Czasami marzę, żeby dostać raka." 
"Dlaczego czuję się taka kaleka?"
"Przeraża mnie wizja, że tak jak żyję teraz, będę żyć do śmierci" 
"Dlaczego nic mi nie wychodzi?"


Narratorka (mimo koszmaru zupełnego braku porozumienia z wychowywanymi od dziecka chłopcami, mimo ich ucieczek, kłamstw, okrucieństwa i odcinania się od wspólnych lat szczęśliwego i wesołego dzieciństwa) próbuje walczyć o samą siebie. Dokonuje się to małymi krokami, w zasadzie nie chodzi już o wielkie sukcesy, ale przeżywanie spokojnych minut.  Próbuje pisać scenariusze i uczyć się reżyserii. Potrafi opuszczać swój dom i jechać na próby żydowskiego chóru. Coraz trudniej się mieszka we własnym domu, coraz trudniej z kimkolwiek rozmawiać (rodzice już nie potrafią), coraz trudniej zachować spokój i zapanować nad wybuchami gniewu i agresji. Coraz trudniej wreszcie być kimś, kogo się w sobie pamiętało. W świecie kryzysu nie ma miejsca na subtelne zachwyty życiem. Nawet wycieczki rowerowe z  mężem kończą się gorzkimi powrotami do domu, który już nie jest miejscem, za którym da się tęsknić. Życie trzeba wyszarpywać, toczyć o nie prawdziwe (nierzadko zbrojne) bitwy, bo przypomina o sobie przygniatając, miażdżąc, odbierając resztki nadziei.

"Przecież nie możemy wiecznie zamykać każdego pomieszczenia, chować rzeczy, kurczowo ściskać portfela pod pachą, nie możemy ciągle się zastanawiać, co nam dzisiaj zginie, a przede wszystkm nie możemy wciąż na nowo uświadamiać sobie, że chłopak, którego przyjęliśmy do siebie jako jedenastomiesięczne dziecko, przy każdej okazji nas okrada, a potem je z nami przy wspólnym stole. Tak się nie da funkcjonować. Nigdzie, a już na pewno nie w domu. Nie możemy akceptować modelu życia, do którego zmusza nas Lukás, tylko dlatego, że tacy są wszyscy Romowie.
Nie chcę, żeby mój syn był taki. 
Nigdy się z tym nie pogodzę". 
  Tereza Boučková, co najważniejsze w tej poruszającej książce, nie stawia znaku równości między klęską wychowywania adoptowanych synów a ich pochodzeniem. Obaj są Romami. Nie sugeruje, że kluczem do kryzysu były różnice etniczne. Mówi o cenie jaką płacą dzieci i ich rodzice za rok samotności w ośrodkach opiekuńczych, w których niechciane niemowlęta czekają na drugą szansę. O nieutuleniu, o byciu niechcianym, z którego się nie wyrasta. O tym, czego najbardziej boją się ludzie wychowujący. O tym, że miłość, opieka i potrzeba sprawiedliwości nie wystarcza. O rozpadaniu się małżeństwa, o zapominaniu dawnego życia (nagranego na stare kasety video). Trudno uwierzyć, że kiedyś było wesoło, toczyły się walki na poduszki i chłopcy potrafili spać w zgodzie w jednym łóżku. Wreszcie o tym, że nikt nie potrafi przeniknąć prawdy. I o tym, ile razy można wybaczać. I dlaczego słowo "przepraszam" za każdym razem wymawia się po raz pierwszy.
Lukáš, Patrik, Matěj


Autorka napisała świetną, bardzo intensywną powieść opartą na własnych doświadczeniach, ale to nie jest książka tylko o adopcji, o różnicach, o romskich dzieciach, o samotności w kryzysie. To książka o walce. 
Jaka będę, gdy skończy się jedyny świat jaki dotąd znałam?  

Lektura obowiązkowa!

Tereza Boučková, Rok koguta, przekład Olga Czernikow, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017, ss. 368.

PS A na marginesie tej/tych historii dziesiątki odwołań do filmów (w tym czeskich!), piosenek, wierszy, powieści, podręczników do montażu i reżyserii. Każde odniesienie warte odkrycia!
33. Na orbitach niepotrzebnych śmierci (Krzysztof Środa, Las nie uprzedza)

33. Na orbitach niepotrzebnych śmierci (Krzysztof Środa, Las nie uprzedza)


Las nie uprzedza Krzysztofa Środy jest książką, która przemówiła do mnie najmocniej. Najpierw podkreślałam tylko wybrane zdania, potem całe akapity, a na końcu zabazgrałam całą. Może to ta jesień, a może dlatego, że większość "moich" książek kręci się teraz wokół Afryki i Bliskiego Wschodu. Jak tu przemilczeć wszystko, co Was zachwyci, nie wygadać się? Może tak: 

Linia człowieka

Można przeczytać Las... jako książkę o ludziach, podglądaniu obcych (jak długo nimi są?), o poznawaniu wyobraźni i wrażliwości Czeczenów, o miejscach, w których się boimy i tych, które wybieramy, żeby już się nie bać. Człowiek u Środy to punkt wyjścia do refleksji nad polityką, granicami krajów, wojnami, śmiercią. A po drugiej stronie Czeczenii jest Maroko - bazary, podejrzane pokoje, sprawy, których się zrozumie. Czy jest ktoś, kto pisze tak jak Środa o lęku przed ludźmi, wymijaniu na chodniku, ale także o wiecznej chęci przekraczania barier języka i podchodzenia, dotykania, zaprzyjaźniania z innymi, których nigdy byśmy nie spotkali, gdyby wojny nie rzuciły ich w naszą stronę? 

Linia miejsc

Książka rozpięta jest pomiędzy dwoma światami. Pierwszym jest tajemnicza Czeczenia, której przyglądamy się (oczami narratora) stale, ale niczego nam nie zdradza, to miejsce egzekucji i snów, których nie umiemy odczytać, miejsce, w którym wchodzi się w ogień, czyta się znaki natury, ale też jest miejscem, z którego się wyjeżdża, bo czegoś już dłużej nie można znieść. Drugi punkt na mapie to Maroko: Maroko Potockiego, Maroko handlarzy nabijających głowy kóz na pale, Maroko szemranych rozmów nad najsłodszą herbatą świata. Ani jedno z tych miejsc nie jest dobre, nie da się w nich schować, gdyby przyszła wojna, a o wojnie rozmawiają w tej książce wszyscy. 
I jest jeszcze Polska: przez nią się przechodzi, w niej pomieszkuje, czasami się wraca i chętnie opuszcza. Nic tak dobrze nie robi myśleniu o ojczyźnie, jak patrzenie oczami innych. U Środy Polska tętni wietnamskimi budkami z jedzeniem i dzwoni potłuczoną szybką komórki kupionej na bazarku. I nawet jeśli były kiedyś jakieś symbole, to dawno się spruły. Ale pisarz nie wyjmuje sterczących nitek. Zostawia te makatki brudne, naddarte, ale też pachnące pustkowiami, do których nigdy nie dojedziemy, a i tak o nas wiedzą.

Linia lasu

I na koniec las. Bo jeśli już wojna wybuchnie, to dokąd pójdziemy? Każdy z bohaterów tej książki szuka kryjówki na złe i najgorsze czasy, ale takiego miejsca chyba nie ma. Kiedy się szuka schronu, przypominają się rozmowy, przypomina się lęk. W tym stanie tranzytu człowiek robi się czujny i w jakiś niewysławialny sposób gotowy. I znowu pętelka zaciska się na śmierci. W końcu żeby przeżyć, trzeba umieć polować. Nie strzelasz, nie wygrasz. I kim się jest, jeśli nie chce się wygrywać?
Środa w swoim podsłuchiwaniu rozmów nie ma sobie równych i wynotowuje szczegóły tak, że obraz ożywa po kilku słowach. Przyklejają się do głowy te dialogi, opisy, słowa. Nie będziesz wiedział, co przeżyłeś, ale chociaż o tym opowiedz. Opowieść trwa dłużej niż my...


Krzysztof Środa, Las nie uprzedza, Czarne, Wołowiec 2016, ss. 107.


32. Widzialni niewidzialni (Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym)

32. Widzialni niewidzialni (Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym)

Opis na jednym oddechu:
Bywają książki tajemnicze, o delikatnym splocie rzeczywistości i snu, półprzezroczyste, prywatne, zaczepiające się o przedmioty i ludzi. Bywają książki o istnieniu, podróży, przemijaniu, powrotach, przejściach na drugą stronę. Bywają książki o przyleganiu do świata, roślin, powietrza i ciała. Bywają książki o mężczyznach i dziewczynkach. Bywają książki o niezmienności bycia z kimś, utracie niezastępowalnych twarzy i dłoni. Bywają książki przyklejające się do myśli ślimaczą miłością. Bywają książki poetyckie. Bywają świetne pisarki. Bywają książki, które czyta się z zamkniętymi oczami.
Ale drugiej takiej nie ma.

A pasek w cieniutkiej talii książki zapinała na ostatni guzik Justyna Czechowska! I to jak!

Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym, przełożyła Justyna Czechowska, ilustracje Zosia Dzierżawska, Lokator, Kraków 2015, ss. 76
31. Nowe życie Nory Webster (Colm Tóibín, Nora Webster)

31. Nowe życie Nory Webster (Colm Tóibín, Nora Webster)


"Każdy z nas może mieć więcej niż jedno życie, są jednak pewne ograniczenia" 


Oczywiście najpierw była okładka. A na niej: linia wody, podwinięcie spódnicy i pomarszczone wiatrem ubrania. Sugestywnie wykadrowane brodzenie w wodzie (z pustym miejscem w roli głównej).

Nora Webster to urzekająca prostotą, intymna, czuła i poruszająca opowieść o braku. Tytułowa bohaterka straciła męża, została z czwórką dzieci i próbuje znaleźć dla wszystkiego, co dotąd znała nowe miejsce i porządek. Ale nie jest to opowieść tylko o byciu wdową i o żałobie. Czas po śmierci  Maurisa jest czasem poznawania siebie, synów, córek, bliskich (bohaterka odkrywa, że niewiele wie). Musi zrezygnować z dobrze znanego życia, zmienić zwyczaje, ale także dowiedzieć się o sobie czegoś najważniejszego: jaka teraz jest? I jakie będzie jej życie zbudowane na pustce?

Tóibin odpowiada tylko na pierwsze z tych pytań. Pokazuje Norę farbującą włosy na odważny kolor (czy wdowa może się odmładzać? czy powinna tyle płacić za fryzjera?), Norę kupującą drogą sukienkę z wełny w pięknym, żółtym kolorze (czy wdowa może mieć taką sukienkę? i dla kogo będzie ją nosić?), Norę zmuszoną do rezygnacji z popołudniowej herbaty i samotnego podziwiania widoku za oknem (musi pójść do pracy, by mieli jakieś pieniądze, do pracy chodziła przed wyjściem za mąż, potem miała już tylko swoje domowe rytuały).

W książce Tóibina prawie co chwilę zderzają się dwa porządki: codzienność i małe olśnienia. W żałobę wdziera się życie, dochodzi do głosu wszystko, co bohaterka nosiła w sobie od lat. Porządkowanie przestrzeni płynnie przeradza się w obserwację przedmiotów i ważnych kiedyś miejsc. Nowe życie Nory toczy się między filmami oglądanymi z synami, przejażdżkami autem do Dublina, rozmowami z ludźmi (głównie przypominającymi o zmarłym mężu), a lekcjami śpiewu. Nora po prostu żyje i to wprowadza ją w stan uważnego przyjmowania cudu, jakim jest bycie między ludźmi, a przede wszystkim odkrywanie, że potrafi swobodnie oddychać, że nie dławią jej wspomnienia. Nie czuje wstydu, że zapomina, nie wini siebie, że czuje siebie.

Ostatniego dnia rano Nora przeniosła część rzeczy do samochodu i zostawiła chłopców pogrążonych we śnie. Idąc nad morze, czuła wiatr, który zbudził ją w nocy. Mgła całkowicie się rozproszyła. Po niebie sunęły chmury, przysłaniając słońce, które wychodziło od czasu do czasu, grzejąc delikatnie. wypłynęła na głęboką wodę, stawiając czoło zimnemu porannemu morzu, i odkryła, że po płyciźnie, która tu była przez te wszystkie dni przy wzburzonym morzu, nie ma śladu, rozpuściły ją ruchy morskich pływów. Znalazła odpowiadającą jej głębokość i zaczęła płynąć kraulem, który pozwolił jej rozwinąć prędkość, ale i zmęćzył. Gdy ramiona rozbolały ją tak bardzo, że musiała zrobić sobie przerwę, odwróciła się na plecy i unosiła na wodzie z zamkniętymi oczami, starając się o niczym nie myśleć. Pływanie kilka razy dziennie wzmocniło ją. Postanowiła, że wróci tu jeszcze raz później, zanim oddadzą klucze do przyczepy (...) na ostatnią kąpiel w morzu (s. 242).
Tóbin doskonale wie, co znaczy dyskretne pisanie, uwalnianie bohatera. Kiedy myślę o tej powieści, myśli o Norze, która nie umiała wynieść ubrań męża z sypialni, ale postanowiła sama pomalować mieszkanie (okupiła to kontuzją). O Norze jadącej do Dublina, by szukać córki uwikłanej w wielką historię, o Norze przerażonej, wpatrzonej w ekran telewizora, o Norze kupującej płyty, montującej gramofon, Norze przymierzającej ubrania przed lustrem, gdy śpią dzieci.
To jedna z tych historii, które po prostu w nas trwają.

Płyty gramofonowe zmieniał Jerzy Kozłowski, Tłumacz książki, znakomicie wyczuwając nastroje bohaterki.

Colm Tóbin, Nora Webster, przeł. Jerzy Kozłowski, Warszawa 2017, ss. 399.
30. Bez trzymanki, prosto w dziewanny (Anna Bolavá, W ciemność)

30. Bez trzymanki, prosto w dziewanny (Anna Bolavá, W ciemność)


Wpół do piątej. Sobotni poranek. Na dworze jest szaro, a w ogrodzie właśnie zaczęły otwierać się pierwsze kwiaty dziewanny. Pszczoły już o tym wiedzą, ale jeszcze czekają, aż dzień wykluje się w pełnej krasie. Lubię słońce i światło, za wcześnie jeszcze teraz na nie. Za tłumaczenie biorę się od razy po przebudzeniu. Pierwszą przerwę robię o wpół do ósmej. Wychodzę na podwórko rozprostować kości i idę za dom do ogrodu (...). Druga przerwa o jedenastej. Na herbatę i obcinanie nagietka (s. 46) 
Jasnota biała
Miasteczko gdzieś w środku mapy (odjeżdża stamtąd posiąg do Pragi). Rozmach letniej przyrody (daje się ususzyć na strychu). Rytuały zwykłego życia (wczesne wstawanie, rowerowe wyścigi z czasem, tłumaczenie, życie bez telefonu). Kołaczące w głowie wspomnienia. I niepokój. Niepokój i ból. Takie jest życie Anny Bartákovej. Sama mówi, że to "oficjalna wersja życia dla postronnych".

Anna Bolavá stworzyła w książce W ciemność portret kobiety na marginesie świata, bohaterki nieobecnej, milczącej, unikającej ludzi, która, wbrew pozorom, ma ze światem więcej wspólnego niż można sądzić: egzystuje u samego źródła świata, wstaje o świcie (równocześnie ze światem), obserwuje każde drgnięcie powietrza. Jest czujna i emocjonalnie odsłonięta, przez co upodabnia się do ukochanej flory. Łatwo ją zranić, ale nieustannie się odnawia, uzdrawia, wraca do punktu wyjścia. W powtarzalności jej dni i zachowań kryje się wielka prawda o tym, co najważniejsze. Anna wie, kim jest. 

A jakie ma pani hobby? - zapytał mnie dawny kolega ze szkoły, Slavik (...).
Zbieranie ziół. I już się rumienię i pocę. Ludzie nie mają pojęcia, że to tak osobiste pytanie.  Przecież zioła to ja. Gdybym powiedziała coś innego, to tak, jakbym zmieniła imię i udawała kogoś, kim nie jestem. (...) Każda roślina jest ważna, każda jest moja. Żadnej nie zostawię. To wojna, której nie ma końca. Wieczny kołowrót pąków i kwiatów, aż się można rozchorować. Człowiek, który zbiera zioła, zawsze ma zbyt mało czasu, stopniowo zaczyna tracić zmysły (s. 49).

Trudno powiedzieć, skąd Anna bierze swą siłę, ale potrafi porzucić w jednej chwili dręczące zlecenia, uciec z duszącej Pragi do domu, zamknąć za sobą to, co ją ogranicza. Potrafi pożegnać się z krajobrazem, wybrać to, co najbliższe. Pośpiech nie wynika jedynie z konieczności spełnienia konkretnych warunków, by zebrać jak najwięcej kwiatostanów, ale ma związek z tajemniczą chorobą bohaterki. Anna słabnie, niknie w oczach, jest wyczerpana, cierpi na bóle głowy, w zranioną rękę wdaje się poważne zakażenie.

Życie jest takie piękne i wyjątkowe! Życie jest wspaniałe i niepowtarzalne. Zwłaszcza jeśli się ma pod ręką tramal. Po dwóch, trzech tabletkach uśmiech sam wypływa na twarz, a ból w chorej ręce znika bez śladu (s. 85).

*

Bolavá jest prawdziwą mistrzynią budowania napięcia. W tętnicach tej prozy nie płyną wyrazy, ale napięte do granic możliwości emocje, a kolejne wspomnienia o zmarłych rozsadzają symbole, od których nie można się wyzwolić. W ciemność to książka, w której dochodzą do głosu sprawy nierozstrzygnięte. Jednoręki mąż powraca w zakażeniu dłoni, gdy bohaterka sama staje się niesprawna. Znani ludzie przestają być oczywiści. Podobieństwa scen dawnych i teraźniejszych uwalniają prawdziwą lawinę myśli. Wszystko piętrzy się w głowie zbieraczki i doprowadza do obłędu.





I jest jeszcze pamięć ziół. To według ich klucza ułożone się kolejne rozdziały. Historia Anny Bartákovej to historia pojedynczych gatunków: lipy, dziewanny, jasnoty, dziurawca, wiązówki błotnej. Pochylenie nad kwiatem nie jest tylko pochyleniem. W zbieraniu zamyka się cały wszechświat kobiety, która wie, że jej czas dobiega końca.  Im bliżej kresu, tym głośniej brzmią w niej echa ludowego świata, mitów, magii. I to ona ją przeprowadza. Ku...






Anna Bolavá, W ciemność, przeł. Agata Wróbel, Książkowe Klimaty Wrocław 2017.


***

Książka ukaże się 30 września 2017 roku, jest już dostępna w przedsprzedaży. Kto chce czytać, niech zajrzy TU
29. Konik szachowy, cyrkowa małpa i inne zwyczajne historie (Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu)

29. Konik szachowy, cyrkowa małpa i inne zwyczajne historie (Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu)


Czas potrafi wturlać się pod szafę, owinąć wokół nogi stołu i przepaść na dobre. Więc go wyplątuję z drewnianego rezerwatu mebli, starannie nawijam, formuję motek i zaczynam snucie kilkunastu rządków z wełny na temat kolejnej książki.

Pojawia się problem: jak ją opisać, by coś powiedzieć, ale wszystko, co nadaje tej książce smaku, przemilczeć. Natalia Śniadanko musi mieć najfiglarniejszą wyobraźnię, skoro potrafi stworzyć TAKĄ książkę. Niezliczenie wiele historii i myśli wyciąganych wędką z codzienności układa się w zupełnie magiczną, kosmiczną opowieść o byciu. I to jakim!

Siostry wychowywane w zimnym zakątku globu, trochę zapomniane przez ojca, któremu we krwi pływają cyrkowe namioty i zioła do przyprawiania mięsa (nie bójcie się tych wątków - to arcydzieło pisania o relacjach z teściową!) patrzą sobie na świat, matkę, pokoik, strych, ulice i okazuje się, że coś w tej przestrzeni się dzieje. Marność i bieda migoczą. Hotel nie wypuszcza kobiety na zewnątrz, kolejki na poczcie sterowane są wielką strategią linii, kroków i ruchów (oczywiście szachowych). Przy rejestracji nie podaje się danych, ale odpowiada na pytania:
1. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, które zapamiętałaś na zawsze.
 lub
5. Ulubione gatunki kwiatów. (s. 37)
W głowie Sarony (jednej z dziewczynek, głównej bohaterki) toczą z sobą walki (z pozoru) nieważne wspomnienia, wszystko jest nwiesamowite, a najzwyczajniejsze życie na końcu świata, znikomość człowieka odczarowuje się w nim, gdy zaczyna mówić o sobie. Na przykład tak:

[...] jego mama każdego dnia po dwie godziny wisiała na własnych włosach, trenując popisowy numer rodziców. Z kolei tato zawsze spał na potłuczonym szkle i potrafił dłonią rozbić cegłę na pół. W ich starym niemieckim furgonie z trzema półkami do spania przy ścianie, jak w zagranicznych pociągach, z rozkładanym stolikiem i maleńką lodówką, zawsze, nie wiedzieć czemu, pachniało trocinami i cynamonem. Zapach był trochę podobny do tego, jaki unosi się za dnia w starych salach teatralnych, kiedy nie ma widzów. Czuć czymś słodkawym i brudem, którego nie da się do końca wymyć [...] (s. 19).

W tym świecie lalkom robi się ubranka z najlepszych sukien balowych przysyłanych matce z Zachodu (nie ten rozmiar), a w szafie stawia się dziesiątki par wytwornych szpilek (nie ten rozmiar). Nauczycielka zdradza najważniejszą prawdę ("Gdzie mieści się ludzka dusza?"), pocztą przychodzą kolejne ogniwa gigantycznego łańcucha, a gdy raz wsiądzie się do samochodu już się nie niego wysiada. Na dodatek Saron (kobieta) i jej ukochany (także Saron) piszą do siebie - na naszych oczach - listy, zdradzając pikantne sekrety. 

Nie wiem, wciąż nie wiem, czy zamykać w takich chwilach oczy, czy czytać dalej?

W tej książce wszystko, co dzieje się pomiędzy ludźmi, zaczyna się od smaku. Wszyscy gotują, dobierają przyprawy, wspominają aromaty strychów i piwnic. Przemycają przepisy i wszeptują je sobie je do ucha. Pojawiają się gorzkie goździki spraw nieodwracalnych.
Pysznie się czyta - ukłony dla Kseni Kaniewskiej, która nam to wszystko  pięknie przetłumaczyła.

Czytanie tej książki porównać mogę tylko z przejażdżką na grzbiecie białej gęsi. Sami spróbujcie.


Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu, przeł. Ksenia Kaniewska, Biuro Literackie, Wrocław 2014, ss. 137.

***
Pewnie będzie z tego rękaw z wrabianym motywem: maleńkie wełniane drzewko, pagórek, a na pagórku stoi niezawodny Czytelnik, Pan Ryszard, który zapytał wprost: kiedy kolejne wpisy o książkach?
Są, są. Zaplątał się tylko czas, wturlał po szafę. Ale już nawinięty, już gotowy. Już niedługo nowe historyjki z wełny. Dziękuję!
28. Mak i wanilia (Marisa Madieri, Wodna zieleń)

28. Mak i wanilia (Marisa Madieri, Wodna zieleń)


Pradawne jądro mojej nostalgii znajduje się na pewnej wyspie na Adriatyku, pośród pachnącej szałwii,  która srebrzy nasłonecznione kamienie, i grzywy fal, "które na pełnym morzu były syrenami". Ale w nieruchomym świetle, poza czasem, pojawia się przeczucie zmierzchu. Wyspa już wie, co to takiego sprzeczność (s. 22).

Wodna zieleń Marisy Madieri jest jedną z ostatnich książek sierpnia, które przeczytałam i znakomicie zamyka czas lektur spod znaku cienia, szelestu i morskiego powietrza. Autorka postanowiła w tej, bardzo skromnej objętościowo, książeczce-dzienniczku pamięci odnotować odpryski całego życia: wypędzenie z tzw. "wschodnich kresów włoskich" (okolice Rijeki) do Triestu, sprzedawanie przedmiotów definiujących dawny poziom życia (imponujący, zabytkowy fortepian), internatowe życie w szkołach zakonnych, bycie w rodzinie podrzucanej co chwilę w górę przez huragany historii, mieszkanie w osławionym Silosie (pozbawiona okien klitka dla uciekinierów) i wreszcie odzyskiwanie własnego życia, gdy ma się już mieszkanie z oknami, balkonem, kuchnią...

Wąskie uliczki miasteczka, gładkie kamyki na plaży, pineta dochodząca aż do morza, zapach żywicy, muzyka słyszana z kawiarni w ciepłe wieczory i piękna, rozpogodzona twarz mojej matki oznaczały dla  mnie po raz pierwszy świadomość, że istnieje jakieś gdzie indziej, nowy raj, który można utracić (s. 37).

Marisa Madieri rozpina swoje wspomnienia w formie zapisów dziennikowych (1982-1984). Pamięć o dawnych ulicach Fiume (Rijeki), zapachu wody, twarzach ludzi, zwyczajach, mieszkaniu (powracających pojedynczymi blikami) coraz bardziej się zapada i zaciera. Zachodzi bielmem. Coś jeszcze tkwi w człowieku, ale ból wygnania powoli oddaje miejsce nowym odczuciom. Autorka buduje swoją prywatną mitologię przeszłości, napisaną śladami po przedmiotach, kolorach, zapachach. Instynkt wspominania ma też związek z kolejnymi bolesnymi doświadczeniami, bo narratorka choruje na raka piersi. Oczekiwanie na wyniki badań spalata się z pamięcią bycia w zawieszeniu, które towarzyszyło prawie całemu jej życiu. 

Wielki strach był daleko, lecz pozostał gorzki smak pustki po dzielnie zniesionej próbie, niepokój o przyszłość. Samotność tamtych miesięcy, przytłaczająca i nieprzejrzysta, kleiła się do mnie jak mokre ubranie. Drobny deszczyk mieszkał się z błotem rozpryskiwanym przez koła samochodów i zdawało się, że tkwię zanurzona w szarej lagunie melancholii (s. 49).


Dla Marisy Madieri krajobraz wody, morza, nabrzeża jest jednym z najsilniejszych estetycznie i zmysłowo punktów odniesienia. Wszystko istnieje w niej wobec wody, ku wodzie, dla wody. "Ten kolor wodnej zieleni - pisze Madieri - oznacza dla mnie dziś jeszcze kolor miłości" (s. 111). 

Wodna zieleń toczy się powoli, zachwyca językiem (stworzonym przez Joannę Ugniewską) i od pierwszych zdań uzmysławia, że obcujemy z talentem pisarskim. Od razu chciałoby się czytać dalej, najlepiej powieść, opowiadania. Wyjść z dziennika ku fikcji. Niestety po polsku ukazała się tylko jedna książka autorki.
Może warto się wreszcie nauczyć włoskiego?


M. Madieri, Wodna zieleń, przeł. Joanna Ugniewska, Czytelnik, Warszawa 2004, ss. 136.

PS: Ani razu nie wspomniałam, że Marisa Madieri była żoną Claudia Magrisa i nie wspomnę o tym. 
27. Z mgły i z zamyślenia (Philip Larkin, Zimowe królestwo)

27. Z mgły i z zamyślenia (Philip Larkin, Zimowe królestwo)


To już kolejna książka wydana przez Biuro Literackie w serii "Klasyka z Europy". I kolejna okazja do ucztowania na najlepszej porcelanie. Larkin przemyca w niej całą swoją młodzieńczą delikatność. Co chwilę zmienia narzędzia: kilka minut pisze piórem, a potem porzuca je na rzecz węgla i tuszu. Mistrzowsko wtapia swoją zimową, przenikniętą wojną historię miłosną w czarno-białe, drzeworytowe tło. I w oszałamiająco lirycznych krajobrazach pozwala niespiesznie toczyć się historii, która właściwie nie chce finału, nie dąży do radykalnych rozstrzygnięć, pobrzmiewa w pamięci i pozwala sobie na zacieranie się pamięci, niejasności.

W Zimowym królestwie osią historii są dzieje znajomości Katherine (prawdopodobnie mieszkanki Niemiec, może Żydówki?) i Robina (Anglika). Oboje wymieniają korespondencję, po której nastaje pamiętne lato pierwszego spotkania, nudy, ekscytujących dni poznawania Anglii i objeżdżania na rowerze wyspiarskiej inności. Między śniadaniami, tenisem i wiosłowaniem w dzikiej Tamizie rodzi się coś, co drąży ich oboje. Larkin nie definiuje, nie podtyka gotowych rozwiązań, ale za to zsyła bohaterom wojnę, zawirowania, odcinanie się od rodziny, ucieczkę z kontynentu, pustkę i samotność małego miasteczka, a w końcu pracę w prowincjonalnej bibliotece (wątek biograficzny). Losy przeplatają się, uczucia znajdują adresatów i biegną dalej, by zawracać i zmieniać swoje znaczenie.

Powieść napisana we mgle i dla mgły. Przepięknie, misternie przełożona przez Jacka Dehnela. Widzę Go, gdy pochylony nad każdym zdaniem co chwilę zagląda na lewą stronę tekstu i sprawdza, czy na jedwabnej podszewce nie widać supełków. Ale nic nie wystaje. Linia drobnych listków i owoców w naróżniejszych kolorach nici trzyma się znakomicie. Widać i słychać w tym przekładzie czas i mnóstwo przestrzeni, w której język mógł swobodnie rozłożyć skrzydła. 


Czytałam Zimowe królestwo latem, zachwycona opisami zaśnieżonego miasteczka i rytuałów zwykłego życia, które łaknie odmiany. Trzeba powtórzyć tę lekturę w dzień wielkiej śnieżycy.

Dla wszystkich rozsmakowanych w najlepszych angielskich powieściach, lubiących powolne tempo narracji, przystających przed każdą wystawą przydawki i przysiadających na dworcowych ławeczkach dialogów w stylu Virginii Woolf.

Philip Larkin, Zimowe królestwo, przeł. Jacek Dehnel, Biuro Literackie, Stronie 2017.

26. Opowiedzieć dyktaturę (Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka)

26. Opowiedzieć dyktaturę (Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka)


Hertę Müller czytam od kilku lat. Najczęściej w rytmie ukazywania się polskich przekładów. Pisarka jest jedną z najważniejszych autorek, niedoścignionych liryczek spraw ostatecznych. Niesamowita bliskość tematów, z jaką mamy do czynienia w przypadku każdej z powieści, wynika z niezwykłego transferu intelektualno-pisarskiego. Müller wie, o czym pisze, wybiera tematy "swoje", rozpoznane, doświadczone, do końca wysłuchane (jak w Huśtawce oddechu). Jest precyzyjna, choć wymaga to odkrywania siebie, ekshibicjonizmu (zapewne nieznośnego), odzierania się ze skóry lat - chroniącej, ratującej, ale przesłaniającej ślady zarastających blizn. Pisarka poświęca siebie dla każdej książki, oddaje pamięć o mrocznej dyktaturze, pokazuje ją z całym uniwersum poszczególności, której totalitaryzmy nie znoszą: z człowiekim i jego codziennymi myślami, wahaniami, pięknem wykradanym światu.

W tomie rozmów Moja ojczyzna była pestką jabłka Angelika Klammer pyta Müller o poszczególne książki, o dzieciństwo, rodzinę, pamięć o pracach przymusowych matki, niezwykłą więź z roślinami, o przerażenie krajobrazem, o liczenie czasu przejazdami pociągów, o zwierzęta, o miasto, o przesłuchania, o przerażenie śmiercią, o reżim, o życie po. Pisarka odpowiada tak, jak pisze swoje książki: niezwykle głęboko sięga do pokładów językowej wyobraźni, zderza słowa, jest niezwykle liryczna, frapująca, a nawet - jakkolwiek to zabrzmi w kontekście tej tematyki - fascynująca. Przede wszystkim w swoim odkrywaniu człowieczeństwa, kobiecości, sposobów na bycie wobec tyranii.

Wielokrotnie sięgałam do oryginałów i wiem trochę o dynamice i liryczności języka Müller. To wielka karuzela dla Tłumacza (w przypadku naszego kraju - Tłumaczek). Poza Sercątkiem (Herztier) w przekładzie Alicji Buras, wszystkie tomy Müller przełożyła Katarzyna Leszczyńska. Obcowanie z taką finezją przekładu,  znakomitym, wykwintnym, inwencyjnym językiem to prawdziwa uczta. Takie książki trzeba pokazywać jako wzory przekładu, który z gibkością zjawiskowego pytona, układa się w rytm słów oryginału, wychwytuje rejestry, gra i wiruje, pląsa i tworzy abstrakcyjne linie.

Najlepszy tom rozmów ostatnich miesięcy. Do ostatniej linijki zatrzymuje oddech. Boleśnie aktualny.

Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka, przeł. K. Leszczyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, ss. 232.

Przedsmak tej książki znajdą Państwo w tomie rozmów z pisarkami: Sztuka powieści. Antologia II z "The Paris Review" (przeł. Ł. Buchalski, A. Pluszka). O tej książce już wkrótce.
25.  Argentyński mrok powozi nowelą (Mariana Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu)

25. Argentyński mrok powozi nowelą (Mariana Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu)

To, co utraciłyśmy w ogniu Mariany Enriquez to książka "zasysająca". Wszystko w niej jest przeniknięte czarną magią, tajemnicami zakazanych dzielnic i rozgrywa się gdzieś za ołtarzami dla pogańskich bóstw na tyłach supermarketów. Pisarka nie daje zbyt wiele czasu na oswajanie się z krajobrazem i nastrojami każdej z nowel, wrzuca Czytelniczkę i Czytelnika prosto w mroczną gardziel. A tam, pośród śliskich macek fabuły i śluzowatych zwrotów akcji, czeka wielka czarna dziura literackiego horroru. Kto czytał Juana Rulfo i zna meksykańskie smaki zaświatów, kto nie zaniedbał Edgara Allana Poe, będzie się czuł wybornie. Wszystko wypływa z latynoskiej wyobraźni, trąci najjędrniejszym Marquezem i Carpentierem. Pisarka umie znakomicie pisać i z dziką, jak się wydaje, satysfakcją, lubi odurzać wywarami swojej wyobraźni. 

W powieściach - a w tym przypadku w "nowelach grozy"- kluczowy jest niedosyt. A Enriquez figluje z zamkniętymi oczami. Biegniemy przez slumsy Buenos Aires, mijamy dom zjadający dziewczynkę, mroczną wodę wypluwającą żywych zmarłych, potwornego kota-karła trzymającego surowe mięso w swoim przeklętym domu, podpalone kobiety recytujące w metrze straszliwe biografie nieszczęścia i znikających mężów. Trzeba się uważnie przyglądać widmowym postaciom, bo każda niezagojona rana to znak i ślad.
Opowieść zwykle zaczyna się niewinnie, ale wystarczy jedno zdanie nieuwagi i już jesteśmy w gęstym jądrze zjawisk nadprzyrodzonych, nadwzroczności i nadczucia. Finały brawurowe, gęsia skórka gwarantowana! 

Wyborna lektura w świetnym tłumaczeniu Marty Jordan!

Marina Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu, przeł. M. Jordan, Czarna Owca, Warszawa 2017, ss. 232.
24. Lepko, lekko (Tomasso Landolfi, Morze karaluchów)

24. Lepko, lekko (Tomasso Landolfi, Morze karaluchów)


Nigdy specjalnie się nie kryłam z wielką miłością do literatury włoskiej, ale Landolfi to pierwsza piątka (uwaga:w pierwszej piątce mieści się, rzecz jasna, minimum czterdzieści autorek i autorów). Ta proza kipi pomysłami, bo autor, jak napisał kiedyś rumuński pisarz, "cierpi na wylew wyobraźni". Każde opowiadanie budujące korpus tego tomu rozgrywa się w innej przestrzeni i dotyczy innego tematu, choć można wyliczyć kilka wspólnych wątków (język, owadzi świat, morze, przenikanie czasu, potyczki z cielesnością.....).


Tomasso Landolfi
Landolfi jest wielkim kuglarzem. Kiedy myślisz, że coś się w narracji poukładało, przewraca wszystko na lewą stronę, a tam poplątane nici i supły. Trzynaście opowiadań kołysze się między najróżniejszymi konwencjami i estetykami, od pojedynku na pocałunki między owadem i człowiekiem, aż po dramatyczną walkę o wiersz napisany w języku znanym tylko jego autorowi, od wypluwania słów razem z resztkami pasty do zębów, nadmuchiwania gumowej żony Gogola i zakopywania żywcem w trumnie po cenzurujące pisarza pióro odmawiające posłuszeństwa. A wszystko lśni elegancją języka, pozszywane jest z najlepszych, wysokoskrętnych włókien wełny. Miętosisz, a i tak wraca do formy. Ani jednej oczywistości, ani jednej gotowej odpowiedzi na pytanie, co się zaraz stanie.


Landolfi, o którym wiemy niewiele, bo lubił skrywać się za iluzjami i mistyfikacjami, sporo jednak w tych opowiadaniach podszeptuje. Czym są te nierealne, ale bardzo osadzone w życiu historie, czym jest to wymykanie się prawom fizyki i istnienia?
W każdej grotesce, surrealizmie, igraszkach z przestrzenią i formą czai się odwieczna tęsknota za metamorfozami, które ratują od zniszczenia. Ale uwaga, bo gdy pociągasz za nitkę, pruje się cały kosmos. W świecie Landolfiego nie ma wytyczonych granic, nie obowiązuje umowa między autorem i czytelnikiem.
Środkiem pokoju idzie pająk, a w dodatku (w zupełnie niepojęty sposób) jest obserwatorowi znany z widzenia. Ach, faktycznie, to przecież Tatuś!

Przepiękna okładka Justyny Boguś (marzy mi się w ramie), dużo zaplecza biograficznego i krytycznego, świetny przekład Anny Wasilewskiej i Haliny Kralowej.
Kolejne tomy z "czarnej" serii Biura Literackiego czekają w kolejce.

T. Landolfi, Morze Karaluchów, wybór opowiadań i posłowie A. Wasilewska, przeł. H. Kralowa, A. Wasilewska, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016.


A teraz biegniemy prosto w lato!

23. Czy język jest Twoją tarczycą? (Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka)

23. Czy język jest Twoją tarczycą? (Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka)

Jestem zachwycona tą małą książeczką, którą dojrzałam miesiąc temu w księgarni i zabrałam z resztą łupów. Od pierwszych stron było jasne, że to kolejna niezwykle ważna książka, niezbędna podczas dyskusji na temat istoty wielokulturowości, kondycji literatury, która rodzi się na skraju tożsamości (sama nią będąc), a przede wszystkim języka, który musi balansować między starym światem, a nowym, który eksponuje poszukującego siebie, podwójnego (potrójnego) kulturowo Autora.

Piąta strona świata jest antologią prezentującą sześcioro Autorów piszących po niemiecku: Shidę Bazyar, Jensa Bisky'ego, Ulrike Draesner, Matthiasa Nawrata, Antje Rávic Strubel i Deniz Utlu. Każde z nich pokazuje w zaprezentowanym fragmencie prozy Niemcy ze swojej, czyli "innej" strony. Czasami mamy genialne narracyjne ujęcia Kreuzbergu, czasami nie wychodzimy z ojcowskiego składziku, w którym namacza się w chemikaliach folię kobaltową z  odzysku. Autorzy tej antologii zapisują swoje multietniczne doświadczenia (tureckie, polskie, irańskie, angielskie), dla większości z nich język niemiecki jest jedynym językiem literackim, jakim władają. Owoce tych opowieści pokazują niezwykle różnorodne punkty widzenia. Mamy Niemcy imigrantów, którzy prawie zupełnie zakorzenili się w nowej ojczyźnie, jednym tchem wymieniają Celana, Kawafisa, Rilkego, Asafa, Hikmeta jako "swoich".
Ale fragmenty powieści to tylko połowa tej książki, bo każdej prozatorskiej prezentacji Autora towarzyszy esej na temat osobistego pojmowania języka niemieckiego, filozofii pisania po niemiecku. Mamy tutaj znakomite diagnozy i metafory pokazujące sposoby bycia w materii językowej, refleksje na temat związku pomiędzy "języcznością" a "tożsamością", horyzontu języka, bycia w podwójności, kłopotów z wrastaniem w język niemiecki, dyskusjami o granicach geometrii językowej, języku postrzeganym jako narzędzie walki o pełną społeczną obecność etc.

Niemczyzna jaką znamy, powstawała w obcowaniu z rozmaitością niedających się pogodzić elementów, z mnóstwem małych odmienności, krótko mówiąc: w stresie pluralizacyjnym - pisze w jednym z esejów Jens Bisky (przeł. Ryszard Wojnakowski)

Każdy z Autorów mówi swoim głosem, ma inne skojarzenia (najbardziej podoba mi się myślenie o niewyczuwalnym języku jako tarczycy), ale czytane jeden po drugim układają się spójną całość. Powtarza się pytanie o to, co znaczy dzisiaj bycie Niemcem?
[" (...)13 procent odpowiada, że ważny jest fakt urodzenia się w Niemczech. Natomiast 79 procent uważa, że najważniejszy dla tożsamości narodowej jest język"].
Powtarza się także pytanie, co to jest "literatura niemiecka"? Czy wystarczy pisać o Turyngi lub Holokauście? Jakie są jej granice, o ile w ogóle istnieją?
Jedna z autorek, Ulrike Deasner, posłużyła się metaforą wieloryba, który pływa w morzu języka, ale z obcym powietrzem w płucach. Tak właśnie wygląda kondycja językowa i kulturowa zaprezentowanych w tej antologii Autorów. Dzięki różnorodności widać wyraźniej - prawda stara jak multietniczy świat.

Wielkie brawa za świetny pomysł. Chciałabym przeczytać taką antologię poświęconą pisarzom hiszpańskim, rumuńskim, szwedzkim, węgierskim...

O jakość językową wielokulturowych pieśni niemieckich wielorybów zadbali Tłumacze tomu:
Karolina Kuszyk, Urszula Poprawska, Ryszard Wojnakowski, Anna Wziątek.

Lektura obowiązkowa!



Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka (S. Bazayar, J. Bisky, U. Draesner, M. Nawrat, A. Rávic Strubel, D. Utlu), przeł. K. Kuszyk, U. Poprawska, R. Wojnakowski, A. Wziątek, słowo wstępne P. Kieżun, Kultura Liberalna Warszawa 2017, ss. 177.
22. Sto razy o kobiecie (Siri Husvedt, Świat w płomieniach)

22. Sto razy o kobiecie (Siri Husvedt, Świat w płomieniach)


Czytałam tę książkę nadłużej w mojej historii lekturowej (pomijając książki, których kończyć się nie powinno, ale to inna historia...). Z kilku powodów. I o powodach powolnego czytania i zwlekania z lekturą chcę dzisiaj napisać.

1. Świat w płomieniach jest dziełem monumentalnym pod względem objętości, niezwykłego rozmachu narracyjnego, języka, inwencyjności etc. Nie potrafiłam przeczytać jej jednym tchem, bo Autorka posiada rzadko spotykaną cechę niezwykle starannego wyplatania historii. Każdy wątek jest odkrywczy, zmienia tempo pisania, zaskakuje (niemal co chwilę). Odkładałam książkę, żeby pomyśleć o kolejnych zdaniach, wrócić do akapitów, dać tym historiom trochę pobyć w głowie, zanim się rozwikłają. Celowo piszę o "wyplataniu", bo na końcu widzimy, że powieść na konstrukcję przestrzenną (świetnie współgrającą z jej fabułą). Napisana jest tak, jakby sama miała być instalacją na nowojorskim strychu. Upleciono ją z różnych gratunkowo modułów (od wywiadów przez wspomnienia, krótkie listy, relacje, nagrane rozmowy etc.). 

2. Świat w płomieniach niezwykle dogłębnie analizuje pozycję kobiet. Fabuła opowiada o nowojorskiej artystce, Harriet Burden, która postanawia wynająć początkujących artystów, by wystawili jej prace jako swoje. Ten zabieg obnaża wszystko, z czym wiąże się bycie artystką. Szowinizm męskiego świata, opisywany na przykładzie artystów, mówi w istocie o problemach bycia kobietą we współczesnym świecie. Powody, dla których łatwiej jest osiągnąć sukces, gdy jest się młodym artystą (a nie kobietą), emocje towarzyszące dojrzewaniu do tej decyzji (komu łatwiej poświęcić siebie i dlaczego), życie z ciężarem kobiecości (bycie żoną innego artysty, bycie matką, bycie wdową, bycie ocenianą).....tematów są setki. Siri Husvedt potrafi w znakomity sposób wnikać w psychologię postaci i rozpisuje poszczególne przeżycia, sceny, zachowania z zupełnie zaskakującą inwencją. To jest jedna z tych książek, w których co chwilę czytamy zdania-pistolety. I myślimy: jak ona to wszystko widzi. Psychologia dla zaawansowanych!


3. A na koniec najważniejsze: Świat w płomieniach jest książką arcydzielnie przetłumaczoną. Wyważenie języka, pomysły na gry słowne, niesamowite bogactwo leksykalne, staranność i drobiazgowość godne laurowego wieńca. Brawo, Jerzy Kozłowski! To jeden z najbardziej fascynujących, frapujących i błyskotliwych przekładów, jakie ostatnio czytałam.

Często zastanawiam się nad autorami książek, które czytam. Myślę o ich wizjach, kompozycji, planowaniu książek, rozpisywaniu dramaturgii. Takie pytania postawiłabym Autorce, a okazję mamy wszyscy, bo Siri Husvedt będzie uczestniczką tegorocznego Festiwalu Conrada.


Siri Husvedt, Świat w płomieniach, przeł. Jerzy Kozłowski, WAB Warszawa 2017.
21. Nieoczywistość czesana z włosem (Bronka Nowicka, Nakarmić kamień)

21. Nieoczywistość czesana z włosem (Bronka Nowicka, Nakarmić kamień)


 Tom Bronki Nowickiej Nakarmić kamień należałoby po prostu dać do rąk, przepisać na życiowe niemożności jako lek bez recepty. Trudno jest pisać o książce (poetyckiej i prozatorskiej zarazem, a nawet - istnieniowo - eseistycznej) tak doskonałej językowo, tak sensualnej, tak intymnej, ale i uniwersalnej, dziecięco-dorosłej, widzącej i widzianej. 
Próbuję o niej napisać od dawna. I niech próba opisania stanie się przestrzenią, w której zaistnieje.

(...)
Mrówka roztarta w palcach pachnie octem. Motyl ma puder. Kret frak. Po skórze da się toczyć szare wałki brudu. Starych ludzi czuć barszczem. Są garbaci i szaleni ludzie, ale nie psy i ptaki. Ssąc słone kolano, dziecko wie: jedyną rzeczą, która oddziela człowieka od świata, jest skóra. Dzięki niej nie wsiąka w bezmiar rzeczy.
(Rajtuzy)

W tomie pojawiają się miniatury świata ludzkiego i świata przedmiotów (podzielone na kilkadziesiąt rozdziałów/osobnych utworów). Tytuł każdego z nich to nazwa przedmiotu, materii (Aparat, Poduszka do igieł, Bryła gliny, Skóra, Mydło). Mimo że pojedyncze rozdziały skupiają się na kolejnych fenomenach świata, nawleczone są na jeden sznurek. Sznurek daje o sobie znać, bo dość szybko przekonujemy się, że bohaterem wszystkich historii jest doznawanie świata, patrzenie i bycie widzianym (oczu użycza nam dziewczynka). To ona próbuje nakarmić najdziwniejsze i jedyne jakie ma, istnieniowe zwierzątko - kamień. Kamień mieszka w jej buzi, potrzebuje smaków i kolorów, a odzwajemnia się krótkotrwałym wrażeniem posiadania i kiełkującej bliskości.

W każdym zdaniu tej książki pulsuje wyobraźnia Autorki (reżyserki i artystki). Kadrowany utworami świat jest odważny, nie boi się widzieć w ojcu miniaturowej laleczki, bezwględnego rybiego kata, nieruchomego, starzejącego się dziwadła. Jest też ten świat odkrywczy, jakby właśnie został stworzony, nie miał jeszcze opowieści na swój temat. Bronka Nowicka pisze tak, jakby widziała okiem czystym, pozbawionym tysiącleci narracji, zderza porządki, igra z porównaniami, wywierca w głowie małe otworki i wlewa w nie cierpliwie swoje obrazy.  

(...)
Otworzył dziecku usta, w których po chwili zebrała się woda, przelała się i nie przestawała spadać po brodzie. Smutek przyłożył do niej palec i oblizał:
 - Słone. Jest tak, jak myślałem.
Oderwał kawałek gazety, zgniótł w statek, włożył do niego mrówkę i zwodował w ciągle otwartych ustach.
(Statek)

Autorka pisze na szczycie wielkiej piramidy wspominanego. Z wysokości słów ogląda świat, który wyrywkowo relacjonuje. Słychać w jej wyobraźni setki odgłosów, czasem nawet czymś pachną. Bierze do rąk wszystko, zanim wrzuci je w zdanie. Nie trafiają tu resztki ani ścinki, a jednak jej projektor wyświetla obrazy z wnętrza obskurnej emocjonalnie jamy. Wszyscy tam byliśmy, wszyscy wychodziliśmy z pokrwawionymi kolanami, a jednak patrzymy do końca i nie chcemy wstać, gdy zapalają się światła.

Książka wybitna!


Bronka Nowicka, Nakarmić kamień, Biuro Literackie Stronie Śląskie 2016, ss. 53.

tutaj link do etiudy filmowej Aparat Bronki Nowickiej, a tutaj kilka utworów z tomu Nakarmić kamień.



20. Dzienniki oka (Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć)

20. Dzienniki oka (Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć)


Mogłabym napisać tylko jedno zdanie: Pierwszy raz od dawna prawdziwie zachłysnęłam się książką.
(Bo wewnętrzne metrum zdań i obrazów brzmi jak doskonale nastrojony istrument, bo jest przepięknym zapisem filozofii mindfull). Ale zacznę od początku.

Michał Cichy napisał książkę o patrzeniu: na mieszkanie, kolory światła, odgłosy (niczym w słynnym początku piątego tomu W poszukiwaniu straconego czasu, gdy nasłuchuje się dźwięków ulicy, by wywróżyć sobie pogodę i smak nowego dnia), ale też na Ochotę, na Warszawę. To prawdziwe studium zmagania z widzialnością świata, ale przefiltrowanego przez siebie, zawsze osobnego, i prywatnego. 

***

Zimowe drzewa mają wygląd grafik. Gałązki jak odbitki rysika na białej karcie. Albo jak pęknięcia w szkle. Albo jak preparaty medyczne, siateczki nerwów czy drobnych naczynek krwionośnych. Albo jak smużki czegoś, co spływa z nieba. Co łączy się w większe smugi i gęstnieje, aż jak ślad grubego pędzla dociera w końcu do podłoża. Zimowe drzewa są przezierne i przepuszczają widoki (s. 47)

***


Linie domów, transzeje ulic, ścieżki miejscowych bywalców (przepiękne fragmenty o bezdomnych, zbieraczach i rzemieślnikach) układają się w nowe mapy miasta, które jest przede wszystkim miejscem ludzi, po ludziach. Autor nie pozostawia wątpliwości, że patrzenie i pisanie o ludziach wynika ze zrozumienia istoty miejskości, która staje się dopiero w momencie, kiedy nabiera znaczenia, a nabiera znaczeń, gdy jest przez kogoś dotknięta, obejrzana, udomowiona. Brzmi to bardzo znajomo, ale w odsłonie zaproponowanej przez Michała Cichego mamy do czynienia z zapisem całej partytury tego procesu. Autor z niezwykłą drobiazgowością tworzy makietę swojego miejsca, słychać w tych zdaniach czas przepływający pomiędzy patrzeniem a pisaniem. Ma się wrażenie, że pisanie jest praktyką niemal metafizyczną, choć pozbawioną patosu. Piękno obrazów nie wynika z nadwyrężania estetyki ani siłowego rozciągania ram języka, ale z nieocenzurowanego patrzenia. Do obrazów dopuszczono wszystko. Nędza i blask wiosennego światła, śmierć i ptasie ekwilibrystyki na niebie przeplatają się w zbilansowanych odsłonach. Nie ma ani jednego fałszywego tonu, Autor nie przebiera życia w gotowe kostiumy, nie nadrabia miałkością skojarzeń. Wszystko, co zapisane jest krystalicznie "jakieś". 

"Rzeczywistość kończy się tam, gdzie kończą się przymiotniki" (s. 119). Michał Cichy ma ich bardzo wiele, ale nie dominuje swojej opowieści o kolejnych miesięcach roku (cała książka "dzieje się" między początkiem stycznia a końcem czerwca). Perspektywie ludzkiej towarzyszy subtelnie zaznaczana psia opowieść. W przechadzkach po Ochocie towarzyszy zawsze czuły nos Myszki i jej zachowania tworzą osobny język całej opowieści. Narracja idzie więc dwiema drogami naraz. Jej linia jest z jednej strony przewidywalna, ale i spontaniczna jak zawijasy poplątanej smyczy. 

I jeszcze na koniec krótki passus rodzinny, jakby dopisany ręką na wydruku, który udowadnia, że pamięć o mieście nie musi zawłaszczać pisania, że można wyjść z domu w sam środek opowieści, niekoniecznie w przeszłość.

Nieczęsto trafia się taka narracja, odsłaniająca siebie bez cienia retorycznej pornografii, posługująca się językiem, który - co udowadnia Autor - wciąż może dotrzymywać kroku niewyrażalności.


Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.
Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger