15. Nietoperz we włosach (Petra Soukupová, Pod śniegiem)

15. Nietoperz we włosach (Petra Soukupová, Pod śniegiem)



Była sobie rodzina. Rodzina w emocjonalnym kołtunie, zapętlona, tkwiąca w starych wspomnieniach, ślizgająca się po pozorach, chociaż wzajemnej miłości odmówić jej nie można. Każdy tu każdego zna, ale niczego do końca nie wie. Niby wszyscy mają po co wracać do domu, ale uciekają jak najszybciej się da. Zapraszamy do czeskiej psychodramy! 

Soukupová znakomicie buduje dramaturgię. Każda z sióstr ma inną historię. Olina jest samotną matką Oliviera (zdaniem sióstr źle wychowuje syna, przesadnie się stroi), Blanka podejrzewa męża o zdradę (zdaniem sióstr jest zbyt otyła i zaniedbana, nie radzi sobie z trójką dzieci), a  Kristýna związała się z żonatym mężczyzną (zdaniem sióstr jest dziecinna i niepoważnie podchodzi do życia). Autorka wrzuca nas do dużego samochodu, którym bohaterki psychodramy próbują dotrzeć do rodzinnego domu. Słowa wypowiedziane zmieszają się z myślami nie do wypowiedzenia. Wzajemne zarzuty, przytyki i uwagi szybko okażą się pozorami, bo w głowie każdej z bohaterek ich własna sytuacja wygląda inaczej niż można podejrzewać. Kiedy dojeżdżamy do domu rodziców na trzy kobiety (mocno wyeksploatowane emocjonalnie) czekają jeszcze większe emocje: rodzice usiłują ukryć swój nowy sekret, przychodzą niewygodne esemesy, pojawia się mąż Blanki (Libor)...

Książka jest bardzo oszczędna językowo, bo Autorka myśli kadrami, ale siła tych obrazów rekompensuje językową lapidarność. Pomysł pisania o pozorach jest stary jak świat, ale w tej odsłonie wart jest lektury. Petra Soukupová jest nie tylko czeską pisarką, ale i scenarzystką. Widać to na każdej stronie książki. Każda scena z życia trzech sióstr jadących autem na urodziny taty to niemalże idealny kadr (filmowy/teatralny). Tę książkę się po prostu "widzi". A w dodatku powieść napisana jest z punktu widzenia kobiet, o kobietach i przez kobietę. Intensywnie i intrygująco.



A po całej historii szwendają się koty.

Petra Soukupová, Pod śniegiem, przeł. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2016, ss. 405.


PS To już druga niezwykle intrygująca książka Wydawnictwa Afera, którą ostatnio przeczytałam. Pierwszą była: Matka umiera w sobotę Rafała Niemczyka (2015). Czytajcie, bo warto !
14. Książki na resztę dni (Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem)

14. Książki na resztę dni (Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem)


Marcin Wicha po raz drugi (niczym krawiec ze szpilkami w ustach) zdejmuje miarę z odchodzenia. Za pierwszym razem (Jak przestałem kochać design, 2015) książkę otwierała scena projektowania urny dla ojca. Wraz z myśleniem o formie Autorowi przypominał się prawie cały świat polskiej grafiki, sylwetki twórców i eksploratorów form bardziej pojemnych. Wśród wielu różnych puent pojawiło się wtedy przeświadczenie o pozostaniu samotnym, ale z cudno-gorzkim dziedzictwem wiedzy o możliwych kształtach świata, eksperymentalnych liniach i konturach. 

Tym razem Wicha pakuje mamę. Książki po mamie. Likwidowanie księgozbioru to zamykanie całego wszechświata dawnego życia i mniej lub bardziej bolesne uświadamianie sobie nowego stanu, w którym dominuje "nieczynność", a może raczej "unieczynnienie" wszystkiego, co kiedyś żyło, uczestniczyło w istnieniu, budowało je, stało się tłem zdjęć. Porządkowanie woluminów, które bezwględnie opuszczą mieszkanie i przeglądanie książek "do zostawienia" uruchamia serię przypominających się króciutkich epizodów z niemal całego życia. Pomiędzy kolejnymi anegdotami (walk o książki, walki o gust, brania się na łby z ludźmi, szastania babciną czułością, bycia po swojemu, ratowania fatalnych dni lekturami na mroczne i świetliste okazje) można - co udowadnia Wicha - bardzo dużo opowiedzieć, a nawet wygadać się, oddać, zrzucić z siebie trochę "swojego", zapisać domykanie życia w formie nieuklepanej na siłę, nieuładzonej, intuicyjnej. 

Nie wiem, czy łatwo byłoby znaleźć równie intymną książkę, która zatrzymuje tajemnicę chorowania i śmierci dla siebie, choć przecież prawie co chwilę o niej mówi. 
Nie wiem, czy łatwo byłoby znaleźć książkę, która byłaby tak znakomicie wyważoną biografią opowiedzianą książkami właścicielki. Biografią bez udziwnień. Szczerą, więc ascetyczną. Precyzyjną, więc niemal nagą.
Nie wiem też, czy wielu jest Autorów tak świetnie naprężających rejestry języka (od ironii do trzeźwego, bolesnego namysłu), żonglujących obrazem, ale bez cyrkowej śmieszności, bez zupełnie niepotrzebnego patosu, bez niedźwiedzia na sznurku. 

Rzeczy, których nie wyrzuciłem czyta się z przeczuciem dotykania czegoś cudzego, niezwykle prywatnego, ale bardzo wspólnego. Bo po każdym z nas zostaną półki i rzeczy do oddania.
Książki do oddania i te na resztę dni bez.



Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Karakter Kraków 2017, ss. 183.  


13.  Pszczoły roją się nad ostatnią ścieżką (Małgorzata Lebda, Matecznik)

13. Pszczoły roją się nad ostatnią ścieżką (Małgorzata Lebda, Matecznik)


Matecznik Małgorzaty Lebdy jest jednym z tych tomów, które brzmią jak zaklinanie, zamawianie. Wszystko w nich jest z sennej, śmiertelnej otchłani. Wszystko w nich jest podszyte mrokiem, rodzinnymi tajemnicami. Całe mówią o mięsności istnienia, a Jolanta Brach-Czaina pisała, że "w mięso trzeba włożyć obie dłonie". Czy da się powtórzyć ten gest w poezji?

(...)
ojciec przywołuje mnie podaje scyzoryk
i każe wyjąć sobie z nadgarstka czarną drzazgę
musisz nauczyć się pracować we krwi mówi
ranę zalewamy pszczelim kitem na alkoholu
mamy od tego żółte cierpkie dłonie
(poranek: praca we krwi)

(...)
do sieni wchodzi ojciec z pokrwawionym zającem
bierze w dłonie twarz mojej siostry widzę jak krew
zwierzęcia i krew mojej siostry mieszają się
(czerwiec:krew)

Od pierwszego do ostatniego utworu, choć są jeszcze podzielone na osobne cztery części, prowadzi jedna, a może kilkanaście historii, wariacji na ten sam temat. Trudno wskazać jeden wyraz, w którym zamknie się całość tematów. Balansują między chorowaniem a umieraniem, między przymierzem z lasem a brataniem się z ludźmi, między życiem ze zwierzętami a jedzeniem ich mięsa. Bohaterem jest ojciec, ojciec odchodzący. Wraz z nim w całym pejzażu wszystko szarzeje, ściemnia się. Umiera przyjaciel ojca, giną pszczoły, znajduje się już chłodne psy, odchodzi cały świat. Ojciec mówi (kursywą), w końcu milknie.

*
sklejamy matkę boską od dołu szukam odłamków z wężem
potem stóp naskórek dłoni twardnieje od schnącego kleju
ostatecznie matka boska wygląda przyzwoicie brakuje
jej tylko serca i w plecach ma dziurę to tam będę wrzucać
ciężkie monety wykradane z niedzielnego płaszcza ojca

(matka boska:gipsowy klej)
*

W tym niezwykle precyzyjnie zapisanym świecie rytm bierze się z lasu, las "'podchodzi lisem" (jak pisała Autorka w poprzednim tomie) do ludzi, do słów. Coś tam mówi, wróży ze słojów z miodem i wraca z powrotem. Trochę jest zrozumiany, trochę dostrzeżony, ale tajemnica pozostaje nienaruszona. Reszta jest czytaniem z pożarów, czytaniem z wichury, z dłoni przypominających szpony, z butelek po wódce przepełnionych płynnym złotem. 

Jeśli pisać o znikaniu, o śmierci, o rytmie życia, to właśnie tak.

Wielka nieobecna nominacji do Nagrody Nike, chociaż doceniona w Poznaniu (Poznańska Nagroda Literacka 2017)



Małgorzata Lebda, Matecznik, WBPiCAK, Poznań 2016, ss. 46.


(ciąg dalszy nastąpi)


12. Piosneczki czarnej nici (Ján Púček, Przez ucho igielne. (Sploty)

12. Piosneczki czarnej nici (Ján Púček, Przez ucho igielne. (Sploty)


Jedna z najmądrzejszych Profesorek, jakie poznałam powiedziała mi kiedyś, że czyta się tylko dlatego, że pisarze coś tam o nas wiedzą i my ciągle szukamy konkretnych słów, choć nie wiemy których, bo pewne stany trzeba nazwać cudzymi słowami, żeby okazały się nasze. 

Ján Púček wie, że jesienne powietrze pachnie śmiercią. Wie, że najważniejsze rozmowy prowadzi się, gdy nagle gasną lampy i czeka się na dostawę prądu. Wie, że jedną z najbardziej niewysławialnych chwil jest szycie na maszynie. Zwłaszcza wtedy, kiedy zna się jej piosenki od dzieciństwa, kiedy wyrasta się wśród kobiet szyjących, ale szyjących świątecznie, zaklinających gwarem maszyny gorycze świata. Kobiet, które zamykają się z nieskończenie długimi płachtami materiału na noc w pokoju, a rano mijają od niechcenia podwieszone u sufitu dzieła sztuki. 

Historie, które w nas siedzą nie są zapisywane po to, żeby je oceniać. A czytałam Przez ucho igielne (Sploty) właśnie w taki sposób. Dla mnie opowieść o Janie i Bożenie, o Słowacji tańczącej na linie historii, o ludziach towarzyszących w biedzie i wystawiających do wiatru, o miłości (podwójnej), o odchodzeniu, o umieraniu, o zapominaniu smutku, ale i o pamiętaniu imion i nazwisk Żydów, którzy pewnego dnia zniknęli z oczu..... jest ważna z powodu kilku akapitów i kilkudziesięciu zdań, w których Púček coś mi na ucho powiedział. 


Nie dajcie się zwieść prostocie tej historii, Trzeba tę powieść czytać prywatnie i zacząć od wywrócenia jej na drugą stronę. Spodnie nici są najważniejsze, bo wszystko trzymają.


Na polskim singerze hurkotała Weronika Gogola. Oj dziewczyna umie endlować w rękach!


Ján Púček, Przez ucho igielne. (Sploty), przeł. W. Gogola, Książkowe Klimaty Wrocław 2017, ss. 332.

11. Tatuaże z paprocią (Julia Fiedorczuk, Tuż-tuż)

11. Tatuaże z paprocią (Julia Fiedorczuk, Tuż-tuż)


Tuż-tuż to jeden z moich ulubionych tomów Julii Fiedorczuk, nie tylko z powodu wierszy, ale i zdjęć Radosława Kobierskiego (świetnego skądinąnd poety). Czarno-białe skrawki ciał (ud, rąk, dłoni) poznaczone zetknięciami z resztkami przyrody. Ślady łodyżek i listków są wyraziste, bo stykała się z nimi goła skóra, ale niedługo znikną. Przejdą w niewidzialność.





Trudno o lepsze obrazy do wierszy budujących melodię tego tomu. Ponownie, choć zawsze od nowa, zawsze inaczej pojawia się u Autorki zmultiplikowana perspektywa, użyczająca glosu różnym punktom widzenia. Jest przyleganie do świata, jest poczucie istnieniowej nieszczelności. Są gesty przymierza z wodą, opuszczania słów i wchodzenia w nie z powrotem. Głosy dobywają się ze spęknięć, przedzierają się przez warstwy przypominania, bycia, wizji, snów. W niezwykłej intensywności pojawiają się ludzie i to, co po sobie pozostawiają, ale i migotliwe, bardzo ulotne odczucie prawie metafizyczne, jak "sól na obojczyku, smaczna, bardzo stara / mówi teraz nas" (Ekloga).






(...)
Dalej tylko
śpiew, przecież słyszę: droga się wykrysztala, astrostrada z girlandami pulsujących świateł, biorę głęboki wdech, a na wydechu nie
wiem i jestem, jestem tak
wielowymiarowa, że nagle
wstajesz od biurka, podchodzisz do okna i długo patrzysz - w mrok?
Jestem obłoczkiem mgły
w mokrej niecce pomiędzy drzewami, gdzie buszuje sen.
Trzymam się jutra, trzymam, trzymam - puszczam; wydycham
się, gubię, się zni-
kam - kiedy
Arachne rozpościera sieć
między szczytami gór i gruba rosa gwiazd osadza się na wątkach opowieści
nie o mnie, nie o tobie
w szczelinie drzwi uchylonych na to, 
co nas w mroku łączy, rozdziela i łączy
łączy, rozdziela i łączy;
zaczyn nowego dnia.

(Matematyka)


*

są takie słowa, w których mnie już nie ma.
nic nie zostało tylko popiół popiół
i noc w kolorze wina, bezdenna jak wino
i twoje ciemne oko, księżycu.

nocą serce tańczyło w ażurowej klatce
jak motyl w katedrze czyjejś ciepłej dłoni
(te kobiety wykiełkują w sezonie roztopów)
ciepła dłoń zaciśnięta w pięść.

białe paprocie na martwych jeziorach.
ostrze nowiu na żebrach, żeby mogły tańczyć, 
serce, 
garść pijanych gwiazd na obrusie z mgły.

(Nocą tańczyłam do utraty tchu)




Tuż-tuż to także tom o patrzeniu, a ściślej mówiąc o kadrowaniu widoku. W którym miejscu poprowadzić krawędzie wiersza, żeby obraz przemówił. Co przemilczeć, co poprawić ręką, co dodać, że wszystko współbrzmiało, stawiało pytania?


Julia Fiedorczuk to wie.


Julia Fiedorczuk, Tuż-tuż, Biuro Literackie, Wrocław 2012.
10. Kalmus, holunder, dżerabaj (Simona Kossak, O ziołach i zwierzętach)

10. Kalmus, holunder, dżerabaj (Simona Kossak, O ziołach i zwierzętach)


W którym momencie kończą się pytania o przyrodę? W połowie podstawówki? Już nie wypada zagadywać dzieci o dokarmianie ptaków zimą, prowadzenie zeszytu obserwacji, czy o zielnik.

A jeśli ktoś nigdy ze zwierząt "nie wyrósł"?

Jeśli wyrosłeś z przyrody, możesz zakończyć czytanie w tym miejscu. 

Ale dla zielarek-domatorek i badaczy-moczarusów "O ziołach i zwierzętach" Simony Kossak to prawdziwy rarytas. Znakomite, pisane z lekkością i znawstwem krótkie historie roślin i zwierząt wrzucają nas od razu w zieloność. Simona Kosaak przedziera się przez knieję i co chwilę przystaje: tu masz lebiodkę, nie narusz sieci krzyżaka, tędy przebiegły łosie. Czytelnik czuje się w tej książce wspaniale, bo jest prowadzony ręką znawczyni i linią przyrodniczych anegdot. Oczywiście, jeśli ktoś spędził lata na czytaniu o faunie i florze Polski, nie będzie zaskoczony niektórymi wiadomościami, ale sposób opowiadania o śpiochach sikorkach, krótkozwroczności ropuch i urokach podagrycznika jest intrygujący. Miałoby się ochotę przetestować tę książkę na ludziach, którzy nie lubią lasu, z pewnością poddaliby się po pierwszych dziesięciu stronach.

*

Simona Kossak tak pisze o leczniczej mocy olszy czarnej:

Cierpiący na różę Hucuł kładł na chore miejsce czerwoną przepaskę, zamawiaczka olchową drzazgą podpalała dziwięć kulek przędziwa, dziesiątą kładła na pacjencie, podkurzała go dymem i przeganiała chorobę okrzykiem: "Sczeźnij, przepadnij!". Bawar dręczony bólem zęba wycinał drewienko po wschodniej stronie pnia olchy, dłubał nim w zębie, wkładał na miejsce, a gdy drzazga przyrosła - ból zęba znikał jak ręką odjął, pokonany siłą żywotną dzewa. Litwin z guberni wileńskiej w paroksyzmie febry biegł do lasu, by siąść na świeżo zrąbanym pieńku olchowym - choroba natychmiast wstępowała w drzewo i korzeniami spływała do ziemi
 (Olsza czarna)

Wszystkie historie uzupełniają dziesiątki rycin (co nadaje tej książce rys zielnika i zwierzętnika).


Lektura idealna, zanim wybiegniemy  w zieleń. Bo zieleń kiedyś się pojawi...


Simona Kossak, O ziołach i zwierzętach, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017 [seria EKO]


9. Krajobraz pisany szeptem (Natasza Goerke, Tam)

9. Krajobraz pisany szeptem (Natasza Goerke, Tam)



"Rododendron jest dla Nepalu tym, czym dla Polski orzeł, 
tyle że orła trudno wpleść we włosy" 





Tam Nataszy Goerke to unikatowy reportaż o Nepalu.O Nepalu osobistym i oswojonym (Autorka ma tam swój drugi, a może pierwszy dom), o Nepalu zrujnowanym trzęsieniem ziemi (opisanym na początku książki), o Nepalu turystów, o Nepalu wspinaczy, o Nepalu podróżników.

Najciekawsze jest jednak to, o czym Goerke nie pisze, a co dowodzi jej wielkiej subtelności i szacunku dla miejsca. Autorka nie sugeruje, że Katmandu, do którego pojechała jeszcze w latach '80, zanim Nepal stał się upragnionym celem turystów, jest już własne, zajęte i podporządkowane jej życiu. W reportażu świat mnichów, rykszarzy, taksówkarzy, sprzedawców pozostaje więc oddzielony ledwie wyczuwalną linią od przybyszów, czyli ludzi, którzy pamiętają dzień przybycia w te strony.
Być może wynika to ze zżycia się z filozofią Wschodu, a może to wrodzona, dyskretna obecność Autorki. 

Jej pisanie wydaje się niemal bezszelestne, stawiające sobie za cel pisanie nienaruszające świata. 
To jedno z wielkich osiągnięć tej książki, a może to znak prawdziwego, dogłębnego dotknięcia Nepalu.

*
Przytoczę tylko jeden, dłuższy fragment. W nim widać cały świat Tam.


"Wyobraźmy sobie, że mamy dom z ogrodem w takiej, dajmy na to, Bukowinie. I że kiedy myjemy się właśnie pod pompą, do naszego ogrodu wtacza się znienacka grupa przebranych za krakowiaków i górali turystów z Nepalu. Turyści są zachwyceni naszym rustykalnym wdziękiem, wyjmują telefony i zaczynają robić zdjęcia: nam, jak myjemy pachę, naszej małej córke, jak na golasa ugania się za motylkiem (...). Po chwili, zanim cokolwiek zdołamy powiedzieć, turyści ci - nie bacząc na swe nowiutkie kierpce i pawie pióra w czapkach - rozpiegają się niczym stado lajkoników po grządkach sałaty, piszczą na widok bocianiego gniazda, zatykają sobie za uszy pączki naszych róż i zachwyceni rzucają się na krzew porzeczki. Objadłszy porzeczkę, wdrapują się na dach naszego domu i pośród suszących się tam spódnic i staników urządzają sobie radosny piknik. A potem zmęczeni słońcem przenoszą się do naszej sypialni, wskakują do naszego łóżka, zdejmują ze ściany drewnianego Jezusa na krzyżu i pozują do zdjęć: z krzyżem przy piersi, z krzyżem przy uchu. Na pożegnanie (...) odłamują kawałek klamki, żeby mieć pamiątkę z pobytu w Polsce i wręczywszy nam długopis i pięc złotych, wychodzą, zostawiając na podłodze ślady błota (s. 107)".


Pomiędzy opowieściami o podróżnikach, o historii Nepalu i uwikłaniu jego spraw wewnętrznych w ogólnoazjatyckie tendencje rozwoju, o świecie najuboższych, ale zawsze strojnych kolorową biżuterią biedakach, o zdobywaniu szczytów, o udzielaniu pomocy w najtrudniejszych tygodniach, o prostocie życia, pulsuje coś ulotnego, nieuchwytnego.

Podczas lektury miałam wrażenie, że mimo niezwykle pięknego, chirurgicznie precyzyjnego języka i plastycznej wyobraźni (tak dobrze znanej z wcześniejszych próz Goerke), ciągle pozostajemy po stronie tu. Autorka pisze tak, że nie zdajemy sobie sprawy z istnienia szklanego klosza dzielącego nas od obrazu. Szkło jest krystalicznie czyste, przenikają przez nie odgłosy i zapachy (wspaniałe passusy o woni jałowca), ale istnieje. Najlepiej ideę miejsc, o których marzymy i które nigdy nie będą nasze wyraził Czesław Miłosz, pisząc: "wejść tam nie można, ale jest na pewno".

Taki jest Nepal Goerke.

I niech taki Nepal śni się nam w nieprzespanym śnie czytelnika.




Natasza Goerke, Tam, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.

(i Cecilia Bartoli - najlepsze mrugnięcie okiem w stronę czytelnika jakie znam)



8. Sześdziesiąt siedem samotnych księżyców (Magdalena Bielska, Czarna wyspa)

8. Sześdziesiąt siedem samotnych księżyców (Magdalena Bielska, Czarna wyspa)

Gdzie się podziały poetki?


*
Poezję Czarnej wyspy Magdaleny Bielskiej przenika duch peryferii. Wszystko rozgrywa się na granicy między zatraceniem a nadwyrężeniem. Biegacz balansuje "na skraju cmentarza", "ludzie zaczynają pływać białymi brzuchami do góry", dzieci i dorośli odnajdują wisielca w eleganckim płaszczu. Kiedy śledzimy losy martwych dziewczynek, namakających toreb, bohaterek i bohaterów rezygnujących ze wstania z łóżka, obraz tego uniwersum zaczyna się klarować. 

Ktoś nas zmusza do przeciskania się na drugą stronę. Prosto w krajobraz obciążony śmiercią, przywiązaniem, poszukiwaniem tego, co opiera się mijaniu.


*

Żona Lota po prostu kochała tamto miasto.
W nocy przybiegły jelenie.
Ten kto kocha, zawsze się ogląda.
(Żony i mężowie)

*

W łazience otwarte okno, ziąb absolutny, 
o ziąbie w łazience można układać wiersze.
Zamarznięte ciało zanurzone w gorącej wodzie;
nikogo więcej tu nie ma.
W promieniu czterdziestu tysięcy kilometrów żywej duszy.

(Jogging)

*

Biednym imigrantom w Stanach śnią się symbole z mitologii prekolumbijskiej, 
o których nic wcześniej nie wiedzieli.

Podobnie ty, 
podróżujesz samotnie w tę pogruchotaną przestrzeń. 
Dwoma torami: za dnia po ceglanych krętych dróżkach, 
pstrykasz sobie zdjęcia.
W we śnie, po chitynowych pancerzach
zmienioncyh w ścieżki, oddechy.

(Wchód)

*
Psy wbiegają w spienione morze.
Gdzieś po drugiej stronie ludzie szykują obiad.
Niektórzy pyszną stypę.
Kłopot z ciałem, umyć, ubrać porządnie, włożyć do trumy.
Spalić również kłopot.
Kłopot z uczuciami: zbyt dużo gniewu.
Myśli też nie najlepsze, nawet one.
Nawet one nie są moją własnością.
Żadna z nich nie umiera.
Więc lepiej uważać.

Psy już wracają, mokre,
roześmiane.

(*** Psy już wbiegają)


*

Piotr Zdanowicz zaprojektował do Czarnej wyspy niezwykle intrygującą okładkę: na środku staroświeckiego medalionu czy wielobarwnego haftu zerka na nas zza chaosu roślin twarz Bachusa. Dziecko-bóg uśmiecha się, choć nie ma rysów twarzy. Soczyście różowe istnienie na czarnym tle. 



Lektura wyprowadza nas na manowce, pozostawia w pustce. Obcujemy z bezradnością życia. 
Żaden z wierszy nie wraca po czytelnika, by go odprowadzić z powrotem do punktu wyjścia.


Magdalena Bielska, Czarna wyspa, WBPiCAK, Poznań 2015.

(ciąg dalszy nastąpi)
7. Królowie papierowych wyspisk (Giorgio Manganelli, Centuria. Sto krótkich powieści rzek)

7. Królowie papierowych wyspisk (Giorgio Manganelli, Centuria. Sto krótkich powieści rzek)


Długo zastanawiałam się nad okładką. Wygląda trochę jak kora elektronicznego drzewa, a trochę jak kod kresowy, ale rysowany drżącą ręką. Teraz myślę, że to sto krótkich powieści rzek odłożonych źle na półkę. Źle, bo grzbietem do wewnątrz. Brakuje tylko wystających piór, skasowanych biletów, czegokolwiek, czym znaczymy ślady swoich lektur.

Giorgio Manganelli należy do tej grupy pisarzy, których rozpoznaje się po jednym zdaniu. Pisze miarowo i każdy przeczuwa, że podczas pisania tyka mu w głowie jakiś przedziwny mechanizm. Wie doskonale, kiedy zawiesić narrację, kiedy przyspieszyć.

Cała książka składa się ze stu dwustronicowych powieści. Każdy rozdział jest kolejnym numerem. Można więc -  jak to opisywała Zofia Chądzyńska we wstępie do "Gry w klasy" Julio Cortàzara - rozmawiać z kimś "numerami", powyrywać ulubione strony i skomponować sobie całość po swojemu. Miałam kilka razy silną pokusę zdemontowania tej książki. Małe arcydzieła mieszają się z fragmentami zupełnie bladymi, jakoś niedoświetlonymi. Ale siła tych znakomitych warta jest kilku zastrzeżeń. 

Najciekawsi są oczywiście bohaterowie i bohaterki tych słodkich, lepkich opowiastek. Odlewają dzwony, pracują w szaletach miejskich, badają kulturę, zakochują się na dwadzieścia minut, oglądają zniszone miasta, studiują obce języki, spacerują po świecie na dzień przed jego stworzeniem, rodzą kulę, spotykają smoki, odwołują randki, wątpią w istnienie, umierają na dywanach i w fotelach, są mordercami, erotomanami, pomyleńcami. Niedbali i eleganccy. Bezimienni. Wszyscy.

Manganelli zachowuje się jak węszący istnienie fotograf. Pokazuje człowieka w jednej chwili życia, w ułamku konkretnej emocji, zwahania, złudzeniu i wije wokół tej sceny gniazdo narracji. Piętrzą się te żywoty, zaludniają strony, ale to rodzaj tłumu dobrze znanego. Ulicznego, windowego. 

Zrozumiałam, skąd się to gmatwanie istnień bierze, kiedy zobaczyłam biurko Manganellego.


A to wszystko upięte misternie wyrafinowanym językiem, oddanym znakomicie przez Halinę Kralową.


Giorgio Manganelli, Centuria. Sto krótkich powieści rzek, przełożyła i posłowiem opatrzyła Halina Kralowa, Warszawa 2016.


6. Szepczące zwierzęta na urwiskach (Natalia de Barbaro, Tkanka)

6. Szepczące zwierzęta na urwiskach (Natalia de Barbaro, Tkanka)

Gdzie się podziały poetki?

[Pytanie natury ogólnej stawiane samej sobie podczas lektury listy nazwisk nominowanych do pewnej nagrody literackiej]

[Autorzy leżą na słodkich pagórkach. Autorki trzeba zrywać z drzew]

*

Natalia de Barbaro kiedyś zachwyciła mnie wierszem o śmianiu się po pogrzebie, potem wierszem o wnętrzach (katedrach?) kamienia [wszystkie z tomu Ciemnia, 2010]. Czytałam ją jako poetkę ciemnych dni, kontemplatorkę. Budowała przedziwne sieci, łącząc swobodnie wydarzenia i to te niełączliwe. Z wierszy przemawiał elegancki głos, ale mówił znad urwisk prosto w rozpadliny. 

A teraz, w najnowszym tomie Tkanka, pisze tak:

***
Przyjedź, zobaczysz. W tych krajach stronią od nas
zwierzęta. Padają deszcze: co rano ich szept za ścianą
nas budzi. Na horyzoncie postacie, pnie drzew,
słupy przydrożne układają się w zapis stąd niewidoczny.
Wieczorem polerujemy, zbyt długo, tace i sztućce.
Odbicia w taflach są krzywe i odwracamy oczy.
Rozchodząc się po sypialniach, jakże jesteśmy staranni
w uśmiechach, pieczołowici w pochwałach dnia,
który minął: to właśnie zdradza nas. Kiedy mówię
dobranoc, trzecia sylaba już stawia stopę na tamtym brzegu,
już jest na miejscu, z którego w żadnym języku

nie mogę do ciebie napisać


Tkance jest dużo o traceniu, o tropieniu, przechodzeniu na drugi brzeg, głębokiej międzyludzkiej niewspółmierności, o ciszy po.


***
Krwawnik, mniszek, ułudka: aż dziw, że nie potrafią
ocalić nas




Natalia de Barbaro, Tkanka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.


(ciąg dalszy nastąpi)


Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger