20. Dzienniki oka (Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć)


Mogłabym napisać tylko jedno zdanie: Pierwszy raz od dawna prawdziwie zachłysnęłam się książką.
(Bo wewnętrzne metrum zdań i obrazów brzmi jak doskonale nastrojony istrument, bo jest przepięknym zapisem filozofii mindfull). Ale zacznę od początku.

Michał Cichy napisał książkę o patrzeniu: na mieszkanie, kolory światła, odgłosy (niczym w słynnym początku piątego tomu W poszukiwaniu straconego czasu, gdy nasłuchuje się dźwięków ulicy, by wywróżyć sobie pogodę i smak nowego dnia), ale też na Ochotę, na Warszawę. To prawdziwe studium zmagania z widzialnością świata, ale przefiltrowanego przez siebie, zawsze osobnego, i prywatnego. 

***

Zimowe drzewa mają wygląd grafik. Gałązki jak odbitki rysika na białej karcie. Albo jak pęknięcia w szkle. Albo jak preparaty medyczne, siateczki nerwów czy drobnych naczynek krwionośnych. Albo jak smużki czegoś, co spływa z nieba. Co łączy się w większe smugi i gęstnieje, aż jak ślad grubego pędzla dociera w końcu do podłoża. Zimowe drzewa są przezierne i przepuszczają widoki (s. 47)

***


Linie domów, transzeje ulic, ścieżki miejscowych bywalców (przepiękne fragmenty o bezdomnych, zbieraczach i rzemieślnikach) układają się w nowe mapy miasta, które jest przede wszystkim miejscem ludzi, po ludziach. Autor nie pozostawia wątpliwości, że patrzenie i pisanie o ludziach wynika ze zrozumienia istoty miejskości, która staje się dopiero w momencie, kiedy nabiera znaczenia, a nabiera znaczeń, gdy jest przez kogoś dotknięta, obejrzana, udomowiona. Brzmi to bardzo znajomo, ale w odsłonie zaproponowanej przez Michała Cichego mamy do czynienia z zapisem całej partytury tego procesu. Autor z niezwykłą drobiazgowością tworzy makietę swojego miejsca, słychać w tych zdaniach czas przepływający pomiędzy patrzeniem a pisaniem. Ma się wrażenie, że pisanie jest praktyką niemal metafizyczną, choć pozbawioną patosu. Piękno obrazów nie wynika z nadwyrężania estetyki ani siłowego rozciągania ram języka, ale z nieocenzurowanego patrzenia. Do obrazów dopuszczono wszystko. Nędza i blask wiosennego światła, śmierć i ptasie ekwilibrystyki na niebie przeplatają się w zbilansowanych odsłonach. Nie ma ani jednego fałszywego tonu, Autor nie przebiera życia w gotowe kostiumy, nie nadrabia miałkością skojarzeń. Wszystko, co zapisane jest krystalicznie "jakieś". 

"Rzeczywistość kończy się tam, gdzie kończą się przymiotniki" (s. 119). Michał Cichy ma ich bardzo wiele, ale nie dominuje swojej opowieści o kolejnych miesięcach roku (cała książka "dzieje się" między początkiem stycznia a końcem czerwca). Perspektywie ludzkiej towarzyszy subtelnie zaznaczana psia opowieść. W przechadzkach po Ochocie towarzyszy zawsze czuły nos Myszki i jej zachowania tworzą osobny język całej opowieści. Narracja idzie więc dwiema drogami naraz. Jej linia jest z jednej strony przewidywalna, ale i spontaniczna jak zawijasy poplątanej smyczy. 

I jeszcze na koniec krótki passus rodzinny, jakby dopisany ręką na wydruku, który udowadnia, że pamięć o mieście nie musi zawłaszczać pisania, że można wyjść z domu w sam środek opowieści, niekoniecznie w przeszłość.

Nieczęsto trafia się taka narracja, odsłaniająca siebie bez cienia retorycznej pornografii, posługująca się językiem, który - co udowadnia Autor - wciąż może dotrzymywać kroku niewyrażalności.


Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.

2 komentarze:

  1. Tak, doskonała książka, którą czyta się tak, jakby słuchało się muzyki. Też się zachwyciłam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam kiedy pisałaś, że szukasz tej książki. Moja trochę odleżała na stosiku do lektury, ale już po pierwszym zdaniu wszystko było jasne. Dziękuję, bo Twoje słowa motywowały mnie do przyspieszenia lektury. Oby więcej takich!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger