44. Śmierć, woda, las (David Vann, Legenda o samobójstwie)

44. Śmierć, woda, las (David Vann, Legenda o samobójstwie)


Książkę tę noszę w głowie od trzech tygodni. Dałam jej czas na ukorzenienie, wybrzmienie i odparowanie. Zostawiła po sobie mnóstwo myśli, najwięcej krąży wokół legendarnego pytania Eichenbauma (odpowiednio sparafrazowanego): Jak zrobiona jest Legenda?

Autor, co w naturalny sposób wynika z oczywistego wpływu autobiografii na proces pisarski, postanowił rozłożyć własne doświadczenie - samobójstwo ojca -  na czynniki pierwsze i skleić z mikromodułów zupełnie nową opowieść. Ten pomysł można wyjaśnić na kilka sposób: kreowanie świata przedstawionego, jakkolwiek bolesne ma tło, polega na przejęciu kontroli, poruszaniu sterami powieściowego wehikułu. I właśnie na prawach takich podróży w czasie i gier z pamięcią, powstała książka, w której jedno z najbardziej wstrząsających przeżyć autora jest w mistrzowski sposób opowiedziane, ale bez opowiadania i rozpisane bez pisania o nim. Śmierć jest śmiercią, ale nie tą. Las jest lasem, ale nie tym. Podobnie ryby, ogień, statki, śnieg i powietrze.

David Vann przemyca przeróżne myśli, które prawdopodobnie nosił w sobie od dawna, brzmią przejmująco prawdziwie i z pewnością nie powstały na potrzeby książki, ale tłukły się po głowie chłopca którym był w chwili życiowej zapaści. Przede wszystkim jednak próbuje zbliżyć się do najbardziej poszkodowanej przestrzeni w obrębie rodziny - relacji międzyludzkich. I to o byciu synem i ojcem, o lęku, psychice, depresji, uciekaniu od świata i udowadnianiu sobie prawa do życia, o pogoni za kobietami, o niespełnieniu, rozpaczy, przeżywaniu żałoby i prawdziwej miłości mówi Legenda.

Autor zadbał o wszystko. Właściwa historia, oś opowiadań, w której przestawiono bohaterów (ginie syn, a nie ojciec) pozwala na osiągnięcie zupełnie niespodziewanego dystansu. Vann nieodwracalnie burzy relację ojca z synem, niszczy wszystko, co mogłoby trwać, doprowadza bohaterów do psychicznej ruiny, wtrąca ich na dodatek w bezludną pustkę lasów Ameryki Północnej po to, by w tym powieściowym negatywie o wszystkim móc opowiedzieć. 

Legenda o samobójstwie to jedna z najlepszych powieści (a może zbioru opowiadań na prawie ten sam temat), jakie ostatnio czytałam (uwiera mnie tylko jedno zdanie). Najlepszej, bo pisanej bardzo blisko niemożliwych do opisania emocji, ścierającej się nieustannie z najczulszymi pytaniami człowieka. To taka książka pisana z drzazgą w palcu. Każde poruszenie dłoni bolało i miało uwierać. A w tle dramatycznej historii przejmujące opisy wody, ryb, Alaski, pływania, łowienia, chłonięcia najczystszego powietrza na Ziemi, życia w głuszy. 

Po śladach bohaterów stąpała bezszelestnie Dobromiła Jankowska, wysłyszało wszystko. Znakomity przekład!

David Vann, Legenda o samobójstwie, przeł. Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Pauza 2018.

43. Świat podskórny  (Anna Piwkowska, Lustrzanka)

43. Świat podskórny (Anna Piwkowska, Lustrzanka)



Gdzie się podziały poetki? Tu są! Brodzą w ciemnych wodach, rozgryzają czas jak zbyt twarde nasiona.

Anna Piwkowska w tomie Lustrzanka sięga do korzeni znaczeń i języka, tworząc formy krystalicznie czyste. W tomie praca nad słowem przypomina alchemię ciemni: słowa wyłaniają się tuż po obrazach, pojawiają się jako echo wspomnienia, podążają tuż za pamięcią, nigdy jej nie dominując, zachowując pełnię jej tajemnicy. Składa się to na bardzo konsekwentny projekt artystyczny, w którym czerpanie z dziedzictwa metrycznego, posługiwanie się klasyczną frazą w niczym nie nadwyręża intymności wierszy. Każde z wykadrowanych wspomnień przekazywane jest z przejmującą szczerością, rozsadza regularne zdania, ale nie prowadzi do naruszeń konstrukcji. W Lustrzance ciężar opada na język i domaga się dźwigania. Poetka na oczach czytelnika odważnie testuje pojemność syntaksy i interpunkcji. Po każdej tragedii, po każdym domknięciu losu, po każdym doznaniu istnienia stawia kropkę.

Październik i w sadzie pękają owoce granatów,
eksplodują im serca, gdy słońce stoi w zenicie
o dwunastej w południe, jakby chciały
ofiarować wszystko, wszystko, oddać wszystko
w ten upadek lata,
w gorące usta boga słońca, boga wiatru,
boga ostrych ziół pachnących zwierzęcą sierścią,
boga jaszczurek i różowych minerałów,
świetlistych oczu dziecka, które patrzy.
(...)
Tak właśnie na koniec sezonu patrzy dziecko,
na śmierć, która wzrasta powoli,
jakby wodą nasączały się brzegi kartki
zapisanej już nieczytelnym pismem,
kiedy jeszcze kilka godzin upału,
ale jednak granaty już dojrzały i pękają,
i lepią się do palców dziecka, które patrzy na owoc,
podnosi do oczu owoc, do ust,
dziecko patrzy na owoc, w środku pełni, w południe,
dziecko patrzy na rozkład i kres.
(Dziecko patrzy)

Poetka bardzo starannie wybiera swoich statystów, szczególnie wiele uwagi poświęca dziecięcej percepcji, która - zapewne jako jedyna - utrzymuje stan dla poezji właściwy: patrzenie łączy niewinność z rodzajem wszechwiedzy, wynikającej (paradoksalnie) z niepełnej wiedzy o świecie. Dziecko jeszcze nie pojmuje wszystkich składników obrazu, jeszcze nie dostrzega wszystkich konsekwencji, ale śledzi poruszenia chaosu drobin i ma odwagę widzieć to, co dorosłe oko przemilcza, pomija lub wypiera. Śmierć przechadza się między sztychami Piwkowskiej, dotyka wszystkiego, choć nie żąda natychmiastowych ofiar. Chodzi tu raczej o zatruwanie, zostawianie nieodwracalnych śladów. 

Nie ma w łóżku kobiety. Spogląda przez szybęna gile roztańczone, szkarłatne, szczęśliwe.Patrzy poprzez mężczyznę, który leżąc na brzegułóżka, jest tak bezbronny jak ślimak na brzeguwyrzucony na piasek przez fale przyboju, jak ostryga schwytany przez ściany pokoju.Nie ma w łóżku kobiety. Odeszła jak stała, bez pantofli, bez pestki, bez suknie, bez ciała.
Ciało stygnie na łóżku, strzęp skóry i kości,
nie, nie martwe, obrane do pestki z miłości.
Mężczyzna gryzie pestkę, rozgryza nasiona,
a kobieta bez pestki, stoi opuszczona.
On potrząsa jej ciałem, rozpacza, szaleje,
lecz pestka to jej pestka, on jej nie zasieje.
Mogłaby sama w sobie sadzić ją w zasadzie,
lecz już nie chce tej pestki w swoim własnym sadzie. 
(Pestka)

W sztuce podglądania łatwo dojść do wprawy. Poetka nie bez przyczyny lubi pisanie w naturze. W świecie zwierzęcym stoi się po rewersie rzeczywistości. Mechanizmy i zębatki ciągów przyczynowo-skutkowych obnażają swoje ułomności, stukają, zgrzytają lub szeleszczą. Może to odgłosy ironii, a może  przyglądanie się z bliska temu istnieniu pozwala oswoić swoje bycie tutaj.


Jasne przestrzenie, oddech, pergamin.

Anna Piwkowska, Lustrzanka, Zeszyty Literackie 2012, ss. 67.
42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)

42. Coś w rodzaju wieczności (Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny)


Christoph Ransmayr w Atlasie lękliwego mężczyzny (przeł. Jacek St. Buras) obmyślił eksperyment tyle ekscytujący, co (prawie) niewykonalny - rozpisał istnienie według porządku przestrzennej, kartograficznej partytury. I to życie, jego zagadka i esencja, są wiecznie towarzyszącym lekturze basso profondo. Każdy z rozdziałów to osobny głos, wariacja na tej sam temat, moduł misternej fugi. Żadna z historii nie udziela odpowiedzi, żadna nie przynosi ulgi. Po prostu stawia swoje pytanie i pozostaje w nim zawieszona. Nie przez przypadek napisałam o "wiecznym towarzyszeniu", bo książkę Ransmayra traktuję jako zbiór mantr, ćwiczenia patrzenia, doznawania i odchodzenia. 

Czułem zimno ziemi, ucisk chłodnych kamieni na piersi, i widziałem jak grzmiący cień samolotu mknie po zboczu, gdy nagle ujrzałem, jak z wysokiej na palec wyschłej kępki trawy gramoli się tuż przed moimi oczami chrząszcz. Prawdopodobnie przy nieudanej próbie wzlotu zaplątał się obiema parami skrzydełek między leżące w poprzek źdźbła i rozpostarł teraz, znalazłszy się wreszcie na otwartym terenie, swoje szmaragdowozielone, błyszczące górne skrzydła, aby za pomocą leżących pod nimi błoniastych skrzydełek poprzecinanych czanymi żyłkam wznieść się w powietrze. Obojętny na wszystko, co działo się w tym opanowanym przez samolot myśliwski i jego cień świecie, gdzie tytani rozdeptywali takich jak on, nawet tego nie zauważając, odfrunął, zatoczywszy łuk tak blisko mojego ucha, że odgłos jego lotu zdawał się docierać do mnie nawet przez ryk myśliwc (rozdział Nalot (Boliwia), s. 68).
Drobiazgowo opisywany świat (a autor pokazuje prawie wszystkie zakątki ziemi "od pól polarnych aż po równik" - jak pisał Brodski) odsłania się za każdym razem inaczej, w innych gestach i spostrzeżeniach, choć wszystkie obrazy łączy wspólna konstatacja. Człowiek u Ransmayra pozostaje niezmiennie (wiecznie?) rozpięty między światem i przyrodą. O ile perspektywa świata określa jego pozycję (uwidacznia się w pojedynczych rytuałach, zachowaniach czy stroju, determinując tym samym wszystko czym jest), o tyle całe jego istnienie krystalizuje się dopiero w momencie żywego, świadomego dotknięcia przyrody. Tak, jakby człowiek stawał się dopiero w świadomym doznawaniu widoku. Ransmayr powtarza ten gest tak często, że trudno nie myśleć o książce w kategoriach atlasu-elementarza uważnosci. Atlas lękliwego mężczyzny akcentuje jednak nie samo powtarzanie podobieństw istnienia, ale jego nieskończoność, projekt, który nie może mieć celu ani końca. Najważniejszym warunkiem jest samo podglądanie, które w istocie prowadzi do próbowania śmierci, chwilowego przymierzania się do nieistnienia.  
Pisarz zamyka każdą historię w kapsule kilku stron, choć zawsze w innym kontekście, w innej kulturze, w innej wrażliwości. Powaga istnienia "staje się" widzialna w momencie zawieszenia,  w sekundzie konteplacji, bo tylko wtedy znikają wszelkie określniki. Im bliżej podpływa zjawiskowe oko wieloryba (Karaiby), im głośniej krzyczy przestraszony paw (Indie), tym szybciej znika perspektywa człowieka. Zaciera się groza nalotów, strzałów, wojny, niebezpieczeństwa, głodu, chorób, coś je unieważnia i pokonuje. Za każdym razem to, co wymusza zatrzymanie, samo jest znikome i chwilowe, ledwie zapamiętywalne. I właśnie w tym kruchym i nietrwałym (zdarzeniu, zwierzęciu, drugim człowieku) ocierającym się o nasze istnienie tkwi sedno.
Najważniejszą puentę przynosi autor, który nie dopisuje ani słowa do swoich epifanii, szerokim łukiem omija pokusę rozstrzygnięć. Pozostawia człowieka (i zwierzę) w samotności, każde odchodzi w swoją stronę. Nigdy więcej się już nie spotkają, bo osobno "pełzną ku zniknięciu" (s. 105). 
A pojedynczym westchnięciom, skrzypnięciom wiosłek i szelestom traw nadał nazwy wybitny tłumacz książki, Jacek St. Buras. Znakomity przekład, wybornie esencjonalny język, wszystko sączące się w tempie opowieści. Pozytywka milknie, ale cud tekstu trwa.
Książka nad książkami!

Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny, przeł. Jacek St. Buras, Biuro Literackie, Stronie Śląskie-Wrocław 2016, ss. 334. 

41. Noworoczne ćwiczenia rozciągające (czytanasana)

41. Noworoczne ćwiczenia rozciągające (czytanasana)


Pamiętam bardzo dobrze ten dzień, zadałam Mu (poloniście i kolekcjonerowi) pytanie, czy czytał wszystkie książki stojące na półkach w gabinecie. Uśmiechnął się i powiedział, że to nie takie proste, bo część książek kupuje na wszelki wypadek (Mitologia Aborygenów), bo kupuje więcej niż może przeczytać etc. Miałam wtedy kilka lat i nie wszystko rozumiałam. Własny regał z książkami umiałam wyrecytować z pamięci (niegdysiejsze śniegi). Zagryźliśmy niepoczytalność czterech ogromnych regałów popołudniowym ciasteczkiem.

Ale mijały lata (ścianę pałacu przecinało pęknięcie), miałam swoje kieszonkowe, wszystkie pieniądze przeznaczałam na książki (na szczęście to już za mną), więc półki uginały się pod ciężarem owocu, a regały pluły na podłogę papierową lawą. Dotarłam do mitycznego momentu, kiedy przestałam czytać wszystko, co kupowałam (palec do budki). Porażono mnie cudem studiów międzyuczelnianych (Poznań-Kraków). Zawsze jechałam obładowana książkami, zawsze brałam za dużo, dokupowałam na miejscu kolejne (przekleństwo Taniej Książki na Grodzkiej). Przedziwnym zrządzeniem losu mój Mąż okazał się namiętnym kolekcjonerem (pomnóż razy dwa). W końcu dobiliśmy do brzegu koszmarnych przeprowadzek. Podczas ostatniej z nich zaczęłam instensywnie myśleć o tym, co mamy na półkach i dlaczego nigdy nie przeczytaliśmy tomów, które potrafimy opakowywać w kilka warstw papieru i starannie wkładać do pudeł. Jedna z moich przyjaciółek powiedziała kiedyś (upalne lato, maliny na spodku): "Nadejdzie ten dzień, kiedy przestanę odbierać telefony, usiądę i w końcu to wszystko przeczytam (odwróciłyśmy głowę w stronę wielkiej ściany zapakowanej wiadomo czym, nawet nie drgnęły). Czy to nie dziwne, że potrafię kupić dwie takie same książki, bo nie pamiętam, z kim mieszkam" (święte słowa).

W 2016 roku zaczęłam nieśmiało przekazywać pojedyncze książki studentom, potem nabrałam werwy, oddawałam wszystko, do czego już nie wrócę. Najpierw poszły książki z tylnych rzędów, potem doszłam do punktu B (sygnalizacja zapiąć pasy): klasyka, świetne prozy, zachwalane opowiadania... gromadzone od lat '90. Setki tytułów. W tym roku nie zrobiłam żadnych postanowień. Poza jednym (łatwo się domyślić). Dożyć dnia, kiedy będę mogła powiedzieć, że mieszkam z książkami, które znam (nie pytaj mnie o jutro). Zostawić tylko te, które zobiły dziurę w głowie, a reszta niech frunie w świat (nie chcę nikogo straszyć, ale czeka awizo). 
Kiedy już rozdałam zalegające, zaczęłam czytać resztę. Po dwóch miesiącach odnotowuję pierwszą miłą zmianę: książki mieszczą się na regałach (to może być złudzenie optyczne). W tym zdaniu nikogo nie zachęcam do podobnych praktyk (chociaż macie książki nawet na balkonach).
Listopad, grudzień i styczeń minęły pod znakiem:




1. Zadie Smith, Białe zęby, przeł. Z. Batko, Znak, Kraków 2017. 
2. Carmen Bugan, Zakopać maszynę do pisania. Dzieciństwo pod okiem Securitate, przeł. Adam Pluszka, Czarne, Wołowiec 2015.
3. Sofia Andruchowycz, Felix Austria, przeł. Katarzyna Kotyńska, Czarne, Wołowiec 2016. 
4. Zeruya Shalew, Ból, przeł. Magdalena Sommer, Czarne, Wołowiec 2016.
5. Nathan Hill, Niksy, przeł. Jerzy Kozłowski, Znak, Kraków 2017.
6. Orhan Pamuk, Stambuł. Wspomnienia i miasto, przeł. Anna Polat, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.

 Część z nich (kiedyś) przerwałam w połowie, część odkryłam na nowo. Zostaje tylko jedna i o niej już wkrótce więcej (można typować) (kto wie, niech nie podpowiada).
40. Ptak zamiast opłatka (Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie)

40. Ptak zamiast opłatka (Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie)


dla Marii

Do świata pękniętego lepiej nie wchodzić, bo ugnie się pod ciężarem człowieka, rozsypie w pył. Pył w oku stanie lodem i koniec. 
Szukałam książki, by móc znaleźć jeszcze raz człowieka.
A tu taka piękna opowieść o ptakach, o istnieniu i patrzeniu, o porządku skrzydeł i serca, o przysłudze, o sensie życia, o szukaniu do końca siebie i spełnianiu tego marzenia w jednym geście - lornetowania ptasiego lotu. Takie dwa obrazy dla smaku:

-Widziałem gadożery na Giblartarze, dokładnie o tej porze roku. Na moich oczach całymi setkami przelatywały nad cieśniną, a niektóre w szponach trzymały węże. Niesamowite, prawda? Leciały z Eurpy do Afryki z własnym prowiantem... Był to niezapomniany widok...
Uśmiecham się. Wiem, dokąd prowadzi to wspomnienie. Wiem, że za chwilę sam pokona Giblartar i znajdzie się w krainie swojej młodości... Będąc nad cieśniną, nie może sobie odmówić tej wycieczki. Nie zmierza w stronę Tangeru i Casablanki, nie interesują go złote piaski Sahary. Jest w górach Atlas, w Algierii, gdzie jako młody chłopak razem z chudym, brzydkim, ale niewiarygodnie mądrym psem poluje na kuropatwy berberyjskie. Trudno mi sobie wyobrazić tego człowieka ze strzelbą w ręku, nawet w młodości, ale nie sądzę, żeby kłamał, poza tym ze wszystkich opowiedzianych przez niego historii algierskie wspomnienia podobają mi się najbardziej, jest w nich coś żywego i autentycznego... (s. 20).
***

Szwed trzydzieści lat poszukiwał drozdówki rdzawej. Szukał jej w Tunezji i Turcji, w Andaluzji i na Peloponezie, aż w końcu zobaczył ją nad Iori. Siedziała na krzewie cierniowym i śpiewała wniebogłosy. Było ją świetnie widać przez teleskop. Szwed patrzył na przemian w obiektyw i do Przewodnika ptaków europejskich autorstwa jego rodaka, Larsa Svensona. Zadarty ogon - zgadza się, białe półkole nad okiem - podobne... To był naprawdę pustynny słowik, jak nazywają u nas drozdówkę, ale Szwed i tak nie mógł uwierzyć. Ptak odleciał, on zaś jeszcze bardziej posmutniał i się zamyślił...
- Jakieś dwadzieścia lat temu widziałem w Maroku kulika cienkodziobego. - Z tym niemłodym człowiekiem o imieniu Daniel (...). Tak, miałem ogromne szczęście, że zobaczyłem tego kulika... Pewnie wiesz, że ten gatunek wymarł. Wtedy był już uznany za wymarły, ale i tak go zobaczyłem. Wiedzieliśmy, że tylko tam można go jeszcze spotkać, i znaleźliśmy go... Tudno mi opisać, co czułem w tamtym momencie. Patrzyłem na stworzenie, które już nie istniało, którego już nigdy nikt nie zobaczy. Myślałem, że będę się cieszył, ale ogarnął mnie smutek... To było w Maroku 1991 roku (s. 67).

Tuż za skrzydłami toczy się historia. Bliski Wschód walczy, ale historie poławiaczy ptaków wolą zaczepiać się o dzioby i pazury. Po każdej katastrofie wracają spłoszone zwierzęta. Po każdym ptaku pozostaje opowieść. Niby mówimy o ptakach, ale mówimy o sobie. Niby o Gruzji, ale o duszy.
Pada śnieg w mieście P.
Patrzę na ptaki od zawsze. Ptaki potrafią wychodzić w śniegu cierpienie. Widzą jasno okiem ciemnym. I takiego patrzenia nam (dziś) trzeba.
Książka wąziutka jak przesmyk leśnego strumyka, ale potrafi mrugnąć!
Poszukajcie, jeśli szukacie zagubionej osi.

Arczil Kikodze, Ptaki i ludzie. Przeł. Magdalena Nowakowska, Pogranicze (seria Meridian), Sejny 2015, ss. 101.
39. Ja i to (Urszula Kozioł, Ucieczki)

39. Ja i to (Urszula Kozioł, Ucieczki)


Gdzie się podziały poetki? Tu są! Obierają kuchennym nożykiem świat z błon i łusek.


Tom Ucieczki Urszuli Kozioł jest zbiorem wymownych obrazów nieustannie podnoszących kwestię braku miejsca, opuszczania przestrzeni, dryfowania między katastrofami. Myślenie o przestrzeni jest myśleniem o warstwach, o chwilowym zasiedlaniu i długim zamieszkiwaniu świata. W poezji Kozioł widać wyraźnie, jak łatwo to, co znane przeradza się w to, co obce, niczyje, porzucone, wdowie.

teraz nie mam już czasu
teraz
z braku czasu tracę siebie (s. 30)

Poetka nie zamyka tych refleksji jedynie na poziomie prywatnego rejestrowania pustki po F. (Felku). Ucząc się swojej nowej, niechcianej roli, zaczyna rozpoznawać też naturę świata. Rzeczywistość odsłania się przed nią, zastyga w przerażającej pozie. Już nie domaga się poetyckiego wyłapywania momentu, nie chce zachwytu. Boli poetkę tak długo, by pomóc patrzącej, by szybciej straciła resztki wątpliwości, co do natury świata.
Kozioł, wykonując swoje ćwiczenia z utraty, staje się obserwatorką zupełnie innego rodzaju, jej perspektywą jest długie trwanie, umiejętność łączenia podobnych punktów (dziejowych i prywatnych), porównywania stanów i emocji. To cecha tych, którzy bardzo długo przyglądają się istnieniu. Narzędziami odbierania świata jest przede wszystkim czytanie szeptu, słyszenie niemych dialogów przedmiotów, zderzanie rozmów dawnych ucieknierów z tymi, którym pozwalamy tonąć dzisiaj. Autorka pisze:
wychwycone na oślep obrazy i doznania
te obciążone balastem nieważnych kwestii
zapadają jak kamień w wodę
właśnie tak
z ogłuszającym pluskiem
który natychmiast zamiera
na pobielałych
otwartych od krzyku ustach (s. 13)

W tej poezji to poezja okazuje się jedyną deską ratunku. Kozioł przezwycięża świat pisaniem o nim. Sama twierdzi: "pod wieczór/ dzień mi się zwierszył" (s. 39), bo siłą tomu Ucieczki jest nowa rola wymyślona dla starych, dobrze znanych słów. Słowa obejmują tutaj wszystko, co niewypowiadalne, co wymyka się rozumowi, co przeraża. Słowa nie chcą całości i nie dążą do niej, po prostu zatrzymują rzeczywistość na czas wiersza. Każą rzeczom na chwilę przystanąć. A czytelnik ma zatrzymać się razem z nimi, bo Kozioł mówi o świecie bliskim, o Europie i Polsce. O uciekaniu z miejsc swoich do miejsc bardzo obcych, o dzieciach Zamojszczyzny, o dzieciach Morza Śródziemnego, o odwracaniu głowy od tragedii, które ludzkość zna od tysięcy lat, o powtarzalności losów. Poetka nie mierzy zdań linijką, nie chce cyzelowania sensów, nie ucieka w gry językowe, nie dobiera słów pod mikroskopem, po prostu mówi. Mówi prosto w oczy.

Czytając Sofoklesa już wiem że
nie Kreon dzisiaj wzbrania siostrze
pochować braci
lecz fakt
że nikomu nie uda się
pogrzebać tego
kto przemienił się w dym
krematoryjnych pieców
albo przemienił się w cień
na murach Hiroszimy
albo w ogłuszający plusk
tysięcy uchodźców którzy dzisiaj
na oczach świata potonęli
w drodze do raju
(...)
pochowało ich morze
człowiek
żaden człowiek nie jest w stanie
pogrzebać ogłuszającego plusku tych
którzy stali się ogłuszającym pluskiem (s. 56)
Ucieczki stawiają bardzo dużo pytań, a wśród nich jedno z najważniejszych: jak opisywać życie w stanie maksymalnego napięcia, tremy finału. Jak znikać? Jak wykruszać ślady po sobie, ale tak, by pozostała po nas pamiątka. To tom o tym, że dla wszystkich starczyłoby miejsca. Gdyby.


Urszula Kozioł, Ucieczki, Wydawnictwo Literackie 2017, ss. 69.

#gdziesiepodzialypoetki
38. Wyznania diablicy (György Spiró, Diavolina)

38. Wyznania diablicy (György Spiró, Diavolina)


Czytanie Györgya Spiró powinno być zaliczane do dyscyplin olimpijskich. A na pewno tłumaczenie Spiró ("boska robota Ireny Makarewicz" - po raz pierwszy!). Autor bowiem słynie z absolutnie zabójczej erudycji i dbałości o najmniejszy szczegół. Kiedy pisze książkę, zmienia się w obsesyjnego zbieracza monografii, kolekcjonera detali, niestrudzonego w swych kwerendach badacza. A kiedy książka wychodzi drukiem, powala (wszystkim). Dla niektórych czytelników to utrudnienie, bo nie da się czytać tych książek bez skupienia, bo opisy nieuansów ciągną się po kilkadziesiąt stron (słynny przykład "prezentacji" systemu monetarnego czasów Chrystusa w Niewoli - patrz niżej). Dla innych to chwila świąteczna, bo za misternie uplecionymi parawanami języka i oczytania czekają same smakołyki. Tym razem jest podobnie.

W Diavolinie Spiró rekonstruuje fascynujący świat Rosji Gorkiego widziany oczami jego służącej, opiekunki, lekarki, Olimpiady Czertkowej (Diavoliny). Jej oczy widzą wszystko, przenikają przez ściany, sięgają do każdego zakątka budynków, sal balowych, biur, wagonów i straganów. Diavolina ma niemal diabelski dar nadwidzenia, nadsłyszenia i nadrozumienia świata swojego ukochanego Mistrza i dzięki tym umiejętnościom prowadzi swoją opowieść duktem porywających spostrzeżeń, anegdot (podbitych istnieniową goryczką i nasiąkających nędzą gatunku ludzkiego), zdradza bez mrugnięcia okiem podpatrzone sekrety i upodobania, ale też staje się kronikarką czasów. Diavolina widzi i wie, na czym polega los artysty. Jak kruchy jest blichtr, jak trudno jest wytrwać bez szwanku w wodnych wirach systemu, jak trudno nieustannie wiosłować pod prąd i jak łatwo się tonie w mętnej toni bolszewizmu. 

W tej, pozornie skromnej objętościowo, książce można się zatracić, bo Spiró wie, jak chwycić Czytelniczkę i Czytelnika za gardło. Wie, jak zwabić do opowieści i wie, w którym momencie można wstrzyknąć pisarską truciznę. Opowieści Diavoliny szybko zmusząją do szerszej refleksji na temat relacji pomiędzy człowiekiem i polityką, przymusu wiedzy na temat natury świata, czujności i gotowości na wszystko. Na końcu książki, na dachu świata stoi Spiró. Wyciąga rękę i mówi: Patrz, czy czegoś Ci to nie przypomina?
I zaczyna kręcić się w głowie. Czy to tylko lęk (dziejowej) wysokości?

A w rzucie oszczepem kwerend własnych, skoku w dal w płynności zdań i zapasach z bogactwem inwentarza potrójne złoto wywalczyła Irena Makarewicz! Ach, co to był za przekład!

György Spiró, Diavolina, przeł. Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2017, ss. 210.


PS Komu mało Gorkiego, niech koniecznie sięgnie po jego Rosję w nagrodzonym przez "Literaturę na Świecie" przekładzie Małgorzaty Buchalik (Uniwersitas 2016).
A komu mało Spiró, niech sięgnie po inne przekłady jego książek. W Polsce ukazały się dotąd m.in: 
Mesjasze (2009, przeł. E. Cygielska), Iksowie (2013, przeł. M. Dobrowolny), Salon wiosenny (2016, przeł. I. Makarewicz), Niewola (2015, przeł. E. Cygielska), Szalbierz (dramat, przeł. J. Jarmołowicz), Kwartet (dramat, przeł. J. Jarmołowicz). 
37. Pomruki niewidzialnej strony świata (Maciej Płaza, Skoruń)

37. Pomruki niewidzialnej strony świata (Maciej Płaza, Skoruń)


Morele miały czarne, guzowate konary, lepkie od żywicy. Opuchłe owoce mieniły się żółcią i czerwienią, zmatowiałe, ale jeszcze nieostygłe odpryski słońca. Obrodziły jak nigdy. Wszystko obrodziło, był rok wielkiego urodzaju. Te najpulchniejsze, co spadły i się rozpękły, rozłupywałem na pół i nie czyszcząc nawet z piachu, wpychałem do ust. Na języku rozlewał mi się sok o smaku i gęstości miodu. Ogród był dziełem ojca, ale gdy owoce dojrzały, ojciec ich nie tykał (...). Wszyscyśmy się do tego przyzwyczaili, może przez tę jakby nie do końca potrzebną bujność owoców, która nie pasowała do ojcowej surowości, a może przez bliskość kwietnych klombów i skalników. Bo kwiaty należały tylko do matki (s. 341). 

Maciej Płaza wymyślił powieść doskonale przezroczystą. Skoruń przylega do opisywanego świata niemal niezauważalnie. Trudno dostrzec, w którym momencie tekst zamienia się w prawdziwość podsandomierskiej wsi. Można włożyć rękę w zdania, a tam wszystko pachnie ziemią, nęci odgłosami, pulsuje i szeleści. Tekst otacza sady, studnie, pola, rzekę i śmierć cieniutką błoną. Powieść ma swoje (spodziewane) ramy, (słyszalny) rytm zdań i mistrzowskie współbrzmienie głosów. Ale szybko przekonujemy się, że przez tę błonę można z łatwością przeniknąć i dzieje się tak za każdym razem, gdy tylko wyobraźnia puchnie po użądleniu plastycznością opisu, a w tym trudno autorowi dorównać. 
Narracja każdego z siedmiu opowiadań (modułów) wisi na jedwabnej wstążce, jest elegancka w swojej precyzji i fascynująco kunsztowna. Trudno znaleźć w zdaniach choćby najmniejszy ubytek i jakkolwiek nadmiar. Ale snucie opowieści rozpoczyna się i kończy w okrutnym, wyczerpującym fizycznie świecie sadowników. Bohaterowie kolejnych rozdziałów żyją w cieniu rodzinnych tajemnic i win. Żyją w tempie drzew, całkowicie im podporządkowani. 
Postacią łączącą wszystkie narracyjne odsłony książki jest skoruń, chłopiec uważany za głupka, niedoradję, lenia i gapę. Widać wyraźnie, którędy przechadza się powieść inicjacyjna Płazy, gdy portretuje swojego bohatera. Powieść świetnie zna prowincjonalne sztychy nurtu wiejskiego, jest osłuchana we frazach Miłosza i Iwaszkiewicza, wygrzewała wyobraźnię w Myśliwskim i puszcza oko do Trziszki, a czasem nawet Czeszki, ale nie na tym uwikłaniu i nie na tej erudycji opiera się wartość i siła SkoruniaSkoruń wymyka się intertekstualiom, zwodzi podobieństwami, do końca pozostaje osobny. 
Bohater Płazy nie ma wrażenia, że widzi chłodną pluskliwość wody jako pierwszy człowiek na ziemi. W swoim stawianiu pytań, w nadwidzeniu porządku ludzi i przyrody zaczyna mieć stwórczy wpływ na to, co się przydarza. Czas i przestrzeń tracą swoją ostrość konturów i granic, stają się podatne na jego działanie, potrafią zastygnąć, stanąć w miejscu. Skoruniowi przydarza się cud bolesnego istnienia, bo modli się do tysiąca bogów swoimi nowennami naiwności, bo jest obserwatorem i uczestnikiem świata, który na pewno istniał przed nim. Patrzy trochę zbyt uważnie, trochę zbyt dobrze słyszy, trochę za dużo pamięta. Jakby już przeczuwał coś, czego nie potrafi jeszcze nazwać: że jest śmiertelny. Choć i tego nie jestem do końca pewna.

Książka wybitna!

Maciej Płaza, Skoruń, W.A.B. ,Warszawa 2015, ss. 349. 
36. Nowe ewangelie syren (Joanna Oparek, Berlin Porn)

36. Nowe ewangelie syren (Joanna Oparek, Berlin Porn)


Gdzie się podziały poetki? 
Tu są! Jadą czerwonymi limuzynami prosto do Berlina na największy festiwal filmu porno.


Nie pytaj czy byłam w Berlinie zapytaj czy Berlin był we mnie (s. 10)


Joanna Oparek podłącza poezję do języka szybkozłączką, ale lubi też solidne okablowanie popkultury. Zupełnie wyjątkowy tom Berlin Porn (2015) pomyślany został jako przeciekawy językowy eksperyment. Poetka wrzuciła historię Jacka Unterwegera (mordercy prostytutek) w rój swojej wyobraźni i przetworzyła fakty scalając je w erotyczno-popkulturowo-intertekstualno-metafizyczny cykl. Osią przestrzenną tomu jest Berlin, stolica filmu porno, miasto wolności, zaułków, szczelin, "dzielnic z potencjałem" (s. 10). I jak każde miasto ma swoje muzy (realne i fikcyjne). To między nimi porozpinane są kolejne wątki cyklu. Wiersze meandrują pomiędzy gęstą siecią skojarzeń, zawsze wybierają wodny żywioł, imaginują siebie pod postaciami morskich potworów, zawieszają się mewą w powietrzu. Przybliżają się i oddalają, bo esencją seksu jest ruch. Próbowałam zaznaczać większe fragmenty, ale za każdym razem wydawało mi się, że wycinanie części bardzo okalecza. Te wiersze brzmią całościami, najświetniej zaś, gdy się ich słucha (do tomu dołączona została płyta prezentująca projekt poetycki). 

Spróbujmy jednak zanęcić w sobie rybie apetyty:

kosmopolityzm
daje Berlinowi przewagę ten gwałtowny rozwój
to seria incydentów
nic nie miałoby miejsca gdyby nowe nie wpadło w stare
młode nie wpadło w grube głodne na bogate
gdyby biel nie zmieszała się z brudem
gdyby kobieta nie uderzyła w mężczyznę
a mężczyzna nie wszedł w kobietę ten ruch
zwielokrotniony przeszklony dźwięczny ruch
witryny sklepów emitują fale krótkich uniesień
tylko popatrz
jak drżą te podniecone dusze
wyeksponowane na poduszkach tiary kolie
wysadzane żywymi kamieniami czaszki Hirsta
brylant jak żywa galareta meduza a bruk jak brzuch wieloryba
ba!
samego Moby Dicka [...] (s.11)

***
Kto urwał ogon ten pięknej kobiecie trzymała nogi razem a srebrna łuska
tak uroczo lśniła na jej udach była śliska i zwinna
teraz jest lepka
byle co może przylgnąć do niej każda choroba
i po co ją wyłowiono
sieć ma takie małe fałszywe oczka żadne piękno nie umknie im
Nie!
piękno jest górą martwych ryb a srebro spływa na dno łodzi jak śluz
ceny są słone ale lecą w dół
Tylko nie wyciągaj mnie na te łzawe wody
piękno jest furą martwych ryb spazmy piękna
nie świadczą o poruszeniu duszy to tylko skurcze
wszystko się kurczy gdy rozszerza się dystrybucja
sieć jest utkana z przyjaznych uścisków
to jak miliardy małych komiwojażerów
którzy łapią się za ręce tworzą łańcuch (...)
ryby pasują do chleba morderca porstytutki
jest wiarygodny jako piekarz
wyrasta mu każdego ranka złocisty sprężysty i twardy
bochen codzienności
jak dodać do tego ryby będzie już opowieść będzie Chrystusem
będzie pomnażał i dzielił multiplikacja jest zasadą szczęścia
Syreny wyją i niesie się po mieście a kierowcom stają auta
Wyją syreny bez ogonów (s. 16)


Joanna Oparek udowadnia, że polska poezja erotyczna ma się świetnie, że nie musi być przeintelektualizowana, może być mistrzowskim popisem języka, może być co do sylaby skomponowana w całość muzyczną (znakomicie zrytmizowaną), bez cienia klisz i poetolgicznych balastów, że naprężanie ram języka prowadzi ostatecznie do jego wyzwolenia, że ani na chwilę nie traci dobrego smaku. A smakuje wybornie. Wyjściowy temat seryjnego zabójcy zaciera się w kolejnych falach intertekstualiów, wybywa na szerokie wody kultury. Oparek lubi ślizganie się wątków, lubi połowy wielorybów, lubi rozmach i finezję, a te lubi poezja. Nimi się żywi. 

Poliż Berlin! 

Joanna Oparek, Berlin Porn, WBPiCAK, Poznań 2015, ss. 52.

Posłuchajcie Joanny Oparek, bo głośnego czytania nie da się niczym zastąpić (tutaj czytanie tomu Czerwie), ale można domyślić się, jak świetnie brzmi Berlin Porn w wersji audio.

***
Gdzie się podziały poetki?
Ciąg dalszy nastąpi
35.  Transcendancje (Wioletta Grzegorzewska, Stancje)

35. Transcendancje (Wioletta Grzegorzewska, Stancje)


Ostatni dzień lata jest mglisty, pachnie skisłym sokiem z jeżyn, lepi się do mnie i wywołuje nudności. Siedzę w pokoju na poddaszu i próbując czytać zadane lektury, przez chwilę zastanawiam się, czy jako niewierząca córka katoliczki i ormowca mogłabym dołączyć do oblatek, zamieszkać na kilka lat w domu Serca Jezusowego [...] (s. 122)
Stancje Wioletty Grzegorzewskiej są dziennikami przystanków, przez które młoda dziewczyna (studentka częstochowskiej polonistyki) przechodzi (oceanicznie przepływa), na które się nie do końca zgadza, których właściwie sama nie wybiera, a które zdarzają się jej, bo jest jeszcze w owadzim oplocie. Jeszcze jej nie ma całej, dopiero się staje, choć odczuwa wszystko i pozwala, by mieszały się w niej wszystkie przestrzenie świata, porządki i czasy. Przeszłość podpływa jednak zbyt blisko, przypala młodość, strąca przedwcześnie swoje owoce. Bohaterka jeszcze może stawać się na chwilę kimś innym, przechodzi pomiędzy tożsamościami, przymierza się do nich i idzie dalej. 

Historia częstochowskiej tułaczki od hotelu robotniczego do domu zakonnego rozpoczyna się trzydziestego września 1994 roku. Co znaczy takie (tamto) życie? Poszukiwanie pokoju, gdy się nie ma akademika, brak pieniędzy, resztki pudru Contance Caroll, herbata na szklanych spodkach, łatwe do rozdarcia rajstopy, jamniczka Aprielka nosząca imię po ukochanej, charyzmatyczni Rosjanie, biblioteka na Jasnej Górze, szorowanie klasztornej podłogi, kaprysy Paganiniego, pokoje nieogrzewane i pokoje suche, uciekanie przed nie swoimi wspomnieniami i praca w McDonaldzie.

W Stancjach teraźniejszość i przeszłość płyną w tym samym tempie, bo jeszcze nie trzeba wybierać, po której stronie czasu należy żyć. Długie godziny nad łaciną kończą się słodyczą seksu, bo w jeszcze mlecznym życiu nie brakuje mężczyzn (dziwnych, zachłannych, cudzych). "Każdy dzień sprawia, że mnie ubywa" - pisze bohaterka w swoim pamiętniku, ale jest chyba na odwrót. Każdego dnia wypełnia się sobą, ubywa tylko tego, co przywiozła ze sobą w walizce - ulatnia się świat Hektarów, powidoki wiejskiego życia, podział świata na pole i dom. Tak rozumiem słowa: "coś się we mnie zagnieżdża". Bohaterka przepływa od jednego dnia do drugiego, od egzaminu ze staropolskiej do lektur obowiązkowych. A może to nie jest książka o melancholii początku i cierpliwości nowicjuszki? Może to jest opowieść o uciekaniu, o wiecznym przenoszeniu do nowych miejsc, o gorzkiej wiedzy, że jednego miejsca nigdy się nie znajdzie. I tylko pozornie kolejne lata studiów toczą się w zwolnionym tempie, bo godziny usypują się już w jej głowie. Ciągle tkwi w tym samym mieście, ale wyspa płynie dalej. Bo jest dalej?


Wioletta Grzegorzewska, Stancje, Warszawa W.A.B. 2017, ss. 186.
34. Niech będzie gorzej (Tereza Boučková, Rok Koguta)

34. Niech będzie gorzej (Tereza Boučková, Rok Koguta)

"Na pewno nie powiedziałam, że adopcja to idylla, ale zawsze broniłam tej formy rodzicielstwa i niezmiennie trzymałam stronę swoich dzieci. Nie miałam wątpliwości, że wychowam chłopców na porządnych szlachetnych ludzi".

Rok Koguta jest książką wstrząsającą, zasysającą. Tereza Boučková opisuje losy czeskiej rodziny wychowującej troje dzieci (najstarsi dwaj synowie są adoptowani), a ściślej mówiąc absolutny rozpad rodziny, który obserwujemy od pierwszych zdań. Narratorka wprowadza nas w świat swojego kryzysu, antydepresantów, zamykania na klucz pokoju z wartościowymi przedmiotami (kradnie je najstarszy), odbierania telefonów od kuratorów i wychowaców, jeżdżenia na spotkania i rozprawy, przewlekłego egzystowania w kryzysie wychowaczym, patrzenia na stopniowe pogrążanie się przybranych dzieci w bezdomności, narkotykach, wyrokach, wreszcie w świat pokojów, w których podpisuje się dokumenty umożliwiające wydziedziczenie synów. 


"Czasami marzę, żeby dostać raka." 
"Dlaczego czuję się taka kaleka?"
"Przeraża mnie wizja, że tak jak żyję teraz, będę żyć do śmierci" 
"Dlaczego nic mi nie wychodzi?"


Narratorka (mimo koszmaru zupełnego braku porozumienia z wychowywanymi od dziecka chłopcami, mimo ich ucieczek, kłamstw, okrucieństwa i odcinania się od wspólnych lat szczęśliwego i wesołego dzieciństwa) próbuje walczyć o samą siebie. Dokonuje się to małymi krokami, w zasadzie nie chodzi już o wielkie sukcesy, ale przeżywanie spokojnych minut.  Próbuje pisać scenariusze i uczyć się reżyserii. Potrafi opuszczać swój dom i jechać na próby żydowskiego chóru. Coraz trudniej się mieszka we własnym domu, coraz trudniej z kimkolwiek rozmawiać (rodzice już nie potrafią), coraz trudniej zachować spokój i zapanować nad wybuchami gniewu i agresji. Coraz trudniej wreszcie być kimś, kogo się w sobie pamiętało. W świecie kryzysu nie ma miejsca na subtelne zachwyty życiem. Nawet wycieczki rowerowe z  mężem kończą się gorzkimi powrotami do domu, który już nie jest miejscem, za którym da się tęsknić. Życie trzeba wyszarpywać, toczyć o nie prawdziwe (nierzadko zbrojne) bitwy, bo przypomina o sobie przygniatając, miażdżąc, odbierając resztki nadziei.

"Przecież nie możemy wiecznie zamykać każdego pomieszczenia, chować rzeczy, kurczowo ściskać portfela pod pachą, nie możemy ciągle się zastanawiać, co nam dzisiaj zginie, a przede wszystkm nie możemy wciąż na nowo uświadamiać sobie, że chłopak, którego przyjęliśmy do siebie jako jedenastomiesięczne dziecko, przy każdej okazji nas okrada, a potem je z nami przy wspólnym stole. Tak się nie da funkcjonować. Nigdzie, a już na pewno nie w domu. Nie możemy akceptować modelu życia, do którego zmusza nas Lukás, tylko dlatego, że tacy są wszyscy Romowie.
Nie chcę, żeby mój syn był taki. 
Nigdy się z tym nie pogodzę". 
  Tereza Boučková, co najważniejsze w tej poruszającej książce, nie stawia znaku równości między klęską wychowywania adoptowanych synów a ich pochodzeniem. Obaj są Romami. Nie sugeruje, że kluczem do kryzysu były różnice etniczne. Mówi o cenie jaką płacą dzieci i ich rodzice za rok samotności w ośrodkach opiekuńczych, w których niechciane niemowlęta czekają na drugą szansę. O nieutuleniu, o byciu niechcianym, z którego się nie wyrasta. O tym, czego najbardziej boją się ludzie wychowujący. O tym, że miłość, opieka i potrzeba sprawiedliwości nie wystarcza. O rozpadaniu się małżeństwa, o zapominaniu dawnego życia (nagranego na stare kasety video). Trudno uwierzyć, że kiedyś było wesoło, toczyły się walki na poduszki i chłopcy potrafili spać w zgodzie w jednym łóżku. Wreszcie o tym, że nikt nie potrafi przeniknąć prawdy. I o tym, ile razy można wybaczać. I dlaczego słowo "przepraszam" za każdym razem wymawia się po raz pierwszy.
Lukáš, Patrik, Matěj


Autorka napisała świetną, bardzo intensywną powieść opartą na własnych doświadczeniach, ale to nie jest książka tylko o adopcji, o różnicach, o romskich dzieciach, o samotności w kryzysie. To książka o walce. 
Jaka będę, gdy skończy się jedyny świat jaki dotąd znałam?  

Lektura obowiązkowa!

Tereza Boučková, Rok koguta, przekład Olga Czernikow, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017, ss. 368.

PS A na marginesie tej/tych historii dziesiątki odwołań do filmów (w tym czeskich!), piosenek, wierszy, powieści, podręczników do montażu i reżyserii. Każde odniesienie warte odkrycia!
Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger