33. Na orbitach niepotrzebnych śmierci (Krzysztof Środa, Las nie uprzedza)

33. Na orbitach niepotrzebnych śmierci (Krzysztof Środa, Las nie uprzedza)


Las nie uprzedza Krzysztofa Środy jest książką, która przemówiła do mnie najmocniej. Najpierw podkreślałam tylko wybrane zdania, potem całe akapity, a na końcu zabazgrałam całą. Może to ta jesień, a może dlatego, że większość "moich" książek kręci się teraz wokół Afryki i Bliskiego Wschodu. Jak tu przemilczeć wszystko, co Was zachwyci, nie wygadać się? Może tak: 

Linia człowieka

Można przeczytać Las... jako książkę o ludziach, podglądaniu obcych (jak długo nimi są?), o poznawaniu wyobraźni i wrażliwości Czeczenów, o miejscach, w których się boimy i tych, które wybieramy, żeby już się nie bać. Człowiek u Środy to punkt wyjścia do refleksji nad polityką, granicami krajów, wojnami, śmiercią. A po drugiej stronie Czeczenii jest Maroko - bazary, podejrzane pokoje, sprawy, których się zrozumie. Czy jest ktoś, kto pisze tak jak Środa o lęku przed ludźmi, wymijaniu na chodniku, ale także o wiecznej chęci przekraczania barier języka i podchodzenia, dotykania, zaprzyjaźniania z innymi, których nigdy byśmy nie spotkali, gdyby wojny nie rzuciły ich w naszą stronę? 

Linia miejsc

Książka rozpięta jest pomiędzy dwoma światami. Pierwszym jest tajemnicza Czeczenia, której przyglądamy się (oczami narratora) stale, ale niczego nam nie zdradza, to miejsce egzekucji i snów, których nie umiemy odczytać, miejsce, w którym wchodzi się w ogień, czyta się znaki natury, ale też jest miejscem, z którego się wyjeżdża, bo czegoś już dłużej nie można znieść. Drugi punkt na mapie to Maroko: Maroko Potockiego, Maroko handlarzy nabijających głowy kóz na pale, Maroko szemranych rozmów nad najsłodszą herbatą świata. Ani jedno z tych miejsc nie jest dobre, nie da się w nich schować, gdyby przyszła wojna, a o wojnie rozmawiają w tej książce wszyscy. 
I jest jeszcze Polska: przez nią się przechodzi, w niej pomieszkuje, czasami się wraca i chętnie opuszcza. Nic tak dobrze nie robi myśleniu o ojczyźnie, jak patrzenie oczami innych. U Środy Polska tętni wietnamskimi budkami z jedzeniem i dzwoni potłuczoną szybką komórki kupionej na bazarku. I nawet jeśli były kiedyś jakieś symbole, to dawno się spruły. Ale pisarz nie wyjmuje sterczących nitek. Zostawia te makatki brudne, naddarte, ale też pachnące pustkowiami, do których nigdy nie dojedziemy, a i tak o nas wiedzą.

Linia lasu

I na koniec las. Bo jeśli już wojna wybuchnie, to dokąd pójdziemy? Każdy z bohaterów tej książki szuka kryjówki na złe i najgorsze czasy, ale takiego miejsca chyba nie ma. Kiedy się szuka schronu, przypominają się rozmowy, przypomina się lęk. W tym stanie tranzytu człowiek robi się czujny i w jakiś niewysławialny sposób gotowy. I znowu pętelka zaciska się na śmierci. W końcu żeby przeżyć, trzeba umieć polować. Nie strzelasz, nie wygrasz. I kim się jest, jeśli nie chce się wygrywać?
Środa w swoim podsłuchiwaniu rozmów nie ma sobie równych i wynotowuje szczegóły tak, że obraz ożywa po kilku słowach. Przyklejają się do głowy te dialogi, opisy, słowa. Nie będziesz wiedział, co przeżyłeś, ale chociaż o tym opowiedz. Opowieść trwa dłużej niż my...


Krzysztof Środa, Las nie uprzedza, Czarne, Wołowiec 2016, ss. 107.


32. Widzialni niewidzialni (Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym)

32. Widzialni niewidzialni (Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym)

Opis na jednym oddechu:
Bywają książki tajemnicze, o delikatnym splocie rzeczywistości i snu, półprzezroczyste, prywatne, zaczepiające się o przedmioty i ludzi. Bywają książki o istnieniu, podróży, przemijaniu, powrotach, przejściach na drugą stronę. Bywają książki o przyleganiu do świata, roślin, powietrza i ciała. Bywają książki o mężczyznach i dziewczynkach. Bywają książki o niezmienności bycia z kimś, utracie niezastępowalnych twarzy i dłoni. Bywają książki przyklejające się do myśli ślimaczą miłością. Bywają książki poetyckie. Bywają świetne pisarki. Bywają książki, które czyta się z zamkniętymi oczami.
Ale drugiej takiej nie ma.

A pasek w cieniutkiej talii książki zapinała na ostatni guzik Justyna Czechowska! I to jak!

Ida Linde, Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym, przełożyła Justyna Czechowska, ilustracje Zosia Dzierżawska, Lokator, Kraków 2015, ss. 76
31. Nowe życie Nory Webster (Colm Tóibín, Nora Webster)

31. Nowe życie Nory Webster (Colm Tóibín, Nora Webster)


"Każdy z nas może mieć więcej niż jedno życie, są jednak pewne ograniczenia" 


Oczywiście najpierw była okładka. A na niej: linia wody, podwinięcie spódnicy i pomarszczone wiatrem ubrania. Sugestywnie wykadrowane brodzenie w wodzie (z pustym miejscem w roli głównej).

Nora Webster to urzekająca prostotą, intymna, czuła i poruszająca opowieść o braku. Tytułowa bohaterka straciła męża, została z czwórką dzieci i próbuje znaleźć dla wszystkiego, co dotąd znała nowe miejsce i porządek. Ale nie jest to opowieść tylko o byciu wdową i o żałobie. Czas po śmierci  Maurisa jest czasem poznawania siebie, synów, córek, bliskich (bohaterka odkrywa, że niewiele wie). Musi zrezygnować z dobrze znanego życia, zmienić zwyczaje, ale także dowiedzieć się o sobie czegoś najważniejszego: jaka teraz jest? I jakie będzie jej życie zbudowane na pustce?

Tóibin odpowiada tylko na pierwsze z tych pytań. Pokazuje Norę farbującą włosy na odważny kolor (czy wdowa może się odmładzać? czy powinna tyle płacić za fryzjera?), Norę kupującą drogą sukienkę z wełny w pięknym, żółtym kolorze (czy wdowa może mieć taką sukienkę? i dla kogo będzie ją nosić?), Norę zmuszoną do rezygnacji z popołudniowej herbaty i samotnego podziwiania widoku za oknem (musi pójść do pracy, by mieli jakieś pieniądze, do pracy chodziła przed wyjściem za mąż, potem miała już tylko swoje domowe rytuały).

W książce Tóibina prawie co chwilę zderzają się dwa porządki: codzienność i małe olśnienia. W żałobę wdziera się życie, dochodzi do głosu wszystko, co bohaterka nosiła w sobie od lat. Porządkowanie przestrzeni płynnie przeradza się w obserwację przedmiotów i ważnych kiedyś miejsc. Nowe życie Nory toczy się między filmami oglądanymi z synami, przejażdżkami autem do Dublina, rozmowami z ludźmi (głównie przypominającymi o zmarłym mężu), a lekcjami śpiewu. Nora po prostu żyje i to wprowadza ją w stan uważnego przyjmowania cudu, jakim jest bycie między ludźmi, a przede wszystkim odkrywanie, że potrafi swobodnie oddychać, że nie dławią jej wspomnienia. Nie czuje wstydu, że zapomina, nie wini siebie, że czuje siebie.

Ostatniego dnia rano Nora przeniosła część rzeczy do samochodu i zostawiła chłopców pogrążonych we śnie. Idąc nad morze, czuła wiatr, który zbudził ją w nocy. Mgła całkowicie się rozproszyła. Po niebie sunęły chmury, przysłaniając słońce, które wychodziło od czasu do czasu, grzejąc delikatnie. wypłynęła na głęboką wodę, stawiając czoło zimnemu porannemu morzu, i odkryła, że po płyciźnie, która tu była przez te wszystkie dni przy wzburzonym morzu, nie ma śladu, rozpuściły ją ruchy morskich pływów. Znalazła odpowiadającą jej głębokość i zaczęła płynąć kraulem, który pozwolił jej rozwinąć prędkość, ale i zmęćzył. Gdy ramiona rozbolały ją tak bardzo, że musiała zrobić sobie przerwę, odwróciła się na plecy i unosiła na wodzie z zamkniętymi oczami, starając się o niczym nie myśleć. Pływanie kilka razy dziennie wzmocniło ją. Postanowiła, że wróci tu jeszcze raz później, zanim oddadzą klucze do przyczepy (...) na ostatnią kąpiel w morzu (s. 242).
Tóbin doskonale wie, co znaczy dyskretne pisanie, uwalnianie bohatera. Kiedy myślę o tej powieści, myśli o Norze, która nie umiała wynieść ubrań męża z sypialni, ale postanowiła sama pomalować mieszkanie (okupiła to kontuzją). O Norze jadącej do Dublina, by szukać córki uwikłanej w wielką historię, o Norze przerażonej, wpatrzonej w ekran telewizora, o Norze kupującej płyty, montującej gramofon, Norze przymierzającej ubrania przed lustrem, gdy śpią dzieci.
To jedna z tych historii, które po prostu w nas trwają.

Płyty gramofonowe zmieniał Jerzy Kozłowski, Tłumacz książki, znakomicie wyczuwając nastroje bohaterki.

Colm Tóbin, Nora Webster, przeł. Jerzy Kozłowski, Warszawa 2017, ss. 399.
30. Bez trzymanki, prosto w dziewanny (Anna Bolavá, W ciemność)

30. Bez trzymanki, prosto w dziewanny (Anna Bolavá, W ciemność)


Wpół do piątej. Sobotni poranek. Na dworze jest szaro, a w ogrodzie właśnie zaczęły otwierać się pierwsze kwiaty dziewanny. Pszczoły już o tym wiedzą, ale jeszcze czekają, aż dzień wykluje się w pełnej krasie. Lubię słońce i światło, za wcześnie jeszcze teraz na nie. Za tłumaczenie biorę się od razy po przebudzeniu. Pierwszą przerwę robię o wpół do ósmej. Wychodzę na podwórko rozprostować kości i idę za dom do ogrodu (...). Druga przerwa o jedenastej. Na herbatę i obcinanie nagietka (s. 46) 
Jasnota biała
Miasteczko gdzieś w środku mapy (odjeżdża stamtąd posiąg do Pragi). Rozmach letniej przyrody (daje się ususzyć na strychu). Rytuały zwykłego życia (wczesne wstawanie, rowerowe wyścigi z czasem, tłumaczenie, życie bez telefonu). Kołaczące w głowie wspomnienia. I niepokój. Niepokój i ból. Takie jest życie Anny Bartákovej. Sama mówi, że to "oficjalna wersja życia dla postronnych".

Anna Bolavá stworzyła w książce W ciemność portret kobiety na marginesie świata, bohaterki nieobecnej, milczącej, unikającej ludzi, która, wbrew pozorom, ma ze światem więcej wspólnego niż można sądzić: egzystuje u samego źródła świata, wstaje o świcie (równocześnie ze światem), obserwuje każde drgnięcie powietrza. Jest czujna i emocjonalnie odsłonięta, przez co upodabnia się do ukochanej flory. Łatwo ją zranić, ale nieustannie się odnawia, uzdrawia, wraca do punktu wyjścia. W powtarzalności jej dni i zachowań kryje się wielka prawda o tym, co najważniejsze. Anna wie, kim jest. 

A jakie ma pani hobby? - zapytał mnie dawny kolega ze szkoły, Slavik (...).
Zbieranie ziół. I już się rumienię i pocę. Ludzie nie mają pojęcia, że to tak osobiste pytanie.  Przecież zioła to ja. Gdybym powiedziała coś innego, to tak, jakbym zmieniła imię i udawała kogoś, kim nie jestem. (...) Każda roślina jest ważna, każda jest moja. Żadnej nie zostawię. To wojna, której nie ma końca. Wieczny kołowrót pąków i kwiatów, aż się można rozchorować. Człowiek, który zbiera zioła, zawsze ma zbyt mało czasu, stopniowo zaczyna tracić zmysły (s. 49).

Trudno powiedzieć, skąd Anna bierze swą siłę, ale potrafi porzucić w jednej chwili dręczące zlecenia, uciec z duszącej Pragi do domu, zamknąć za sobą to, co ją ogranicza. Potrafi pożegnać się z krajobrazem, wybrać to, co najbliższe. Pośpiech nie wynika jedynie z konieczności spełnienia konkretnych warunków, by zebrać jak najwięcej kwiatostanów, ale ma związek z tajemniczą chorobą bohaterki. Anna słabnie, niknie w oczach, jest wyczerpana, cierpi na bóle głowy, w zranioną rękę wdaje się poważne zakażenie.

Życie jest takie piękne i wyjątkowe! Życie jest wspaniałe i niepowtarzalne. Zwłaszcza jeśli się ma pod ręką tramal. Po dwóch, trzech tabletkach uśmiech sam wypływa na twarz, a ból w chorej ręce znika bez śladu (s. 85).

*

Bolavá jest prawdziwą mistrzynią budowania napięcia. W tętnicach tej prozy nie płyną wyrazy, ale napięte do granic możliwości emocje, a kolejne wspomnienia o zmarłych rozsadzają symbole, od których nie można się wyzwolić. W ciemność to książka, w której dochodzą do głosu sprawy nierozstrzygnięte. Jednoręki mąż powraca w zakażeniu dłoni, gdy bohaterka sama staje się niesprawna. Znani ludzie przestają być oczywiści. Podobieństwa scen dawnych i teraźniejszych uwalniają prawdziwą lawinę myśli. Wszystko piętrzy się w głowie zbieraczki i doprowadza do obłędu.





I jest jeszcze pamięć ziół. To według ich klucza ułożone się kolejne rozdziały. Historia Anny Bartákovej to historia pojedynczych gatunków: lipy, dziewanny, jasnoty, dziurawca, wiązówki błotnej. Pochylenie nad kwiatem nie jest tylko pochyleniem. W zbieraniu zamyka się cały wszechświat kobiety, która wie, że jej czas dobiega końca.  Im bliżej kresu, tym głośniej brzmią w niej echa ludowego świata, mitów, magii. I to ona ją przeprowadza. Ku...






Anna Bolavá, W ciemność, przeł. Agata Wróbel, Książkowe Klimaty Wrocław 2017.


***

Książka ukaże się 30 września 2017 roku, jest już dostępna w przedsprzedaży. Kto chce czytać, niech zajrzy TU
29. Konik szachowy, cyrkowa małpa i inne zwyczajne historie (Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu)

29. Konik szachowy, cyrkowa małpa i inne zwyczajne historie (Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu)


Czas potrafi wturlać się pod szafę, owinąć wokół nogi stołu i przepaść na dobre. Więc go wyplątuję z drewnianego rezerwatu mebli, starannie nawijam, formuję motek i zaczynam snucie kilkunastu rządków z wełny na temat kolejnej książki.

Pojawia się problem: jak ją opisać, by coś powiedzieć, ale wszystko, co nadaje tej książce smaku, przemilczeć. Natalia Śniadanko musi mieć najfiglarniejszą wyobraźnię, skoro potrafi stworzyć TAKĄ książkę. Niezliczenie wiele historii i myśli wyciąganych wędką z codzienności układa się w zupełnie magiczną, kosmiczną opowieść o byciu. I to jakim!

Siostry wychowywane w zimnym zakątku globu, trochę zapomniane przez ojca, któremu we krwi pływają cyrkowe namioty i zioła do przyprawiania mięsa (nie bójcie się tych wątków - to arcydzieło pisania o relacjach z teściową!) patrzą sobie na świat, matkę, pokoik, strych, ulice i okazuje się, że coś w tej przestrzeni się dzieje. Marność i bieda migoczą. Hotel nie wypuszcza kobiety na zewnątrz, kolejki na poczcie sterowane są wielką strategią linii, kroków i ruchów (oczywiście szachowych). Przy rejestracji nie podaje się danych, ale odpowiada na pytania:
1. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, które zapamiętałaś na zawsze.
 lub
5. Ulubione gatunki kwiatów. (s. 37)
W głowie Sarony (jednej z dziewczynek, głównej bohaterki) toczą z sobą walki (z pozoru) nieważne wspomnienia, wszystko jest nwiesamowite, a najzwyczajniejsze życie na końcu świata, znikomość człowieka odczarowuje się w nim, gdy zaczyna mówić o sobie. Na przykład tak:

[...] jego mama każdego dnia po dwie godziny wisiała na własnych włosach, trenując popisowy numer rodziców. Z kolei tato zawsze spał na potłuczonym szkle i potrafił dłonią rozbić cegłę na pół. W ich starym niemieckim furgonie z trzema półkami do spania przy ścianie, jak w zagranicznych pociągach, z rozkładanym stolikiem i maleńką lodówką, zawsze, nie wiedzieć czemu, pachniało trocinami i cynamonem. Zapach był trochę podobny do tego, jaki unosi się za dnia w starych salach teatralnych, kiedy nie ma widzów. Czuć czymś słodkawym i brudem, którego nie da się do końca wymyć [...] (s. 19).

W tym świecie lalkom robi się ubranka z najlepszych sukien balowych przysyłanych matce z Zachodu (nie ten rozmiar), a w szafie stawia się dziesiątki par wytwornych szpilek (nie ten rozmiar). Nauczycielka zdradza najważniejszą prawdę ("Gdzie mieści się ludzka dusza?"), pocztą przychodzą kolejne ogniwa gigantycznego łańcucha, a gdy raz wsiądzie się do samochodu już się nie niego wysiada. Na dodatek Saron (kobieta) i jej ukochany (także Saron) piszą do siebie - na naszych oczach - listy, zdradzając pikantne sekrety. 

Nie wiem, wciąż nie wiem, czy zamykać w takich chwilach oczy, czy czytać dalej?

W tej książce wszystko, co dzieje się pomiędzy ludźmi, zaczyna się od smaku. Wszyscy gotują, dobierają przyprawy, wspominają aromaty strychów i piwnic. Przemycają przepisy i wszeptują je sobie je do ucha. Pojawiają się gorzkie goździki spraw nieodwracalnych.
Pysznie się czyta - ukłony dla Kseni Kaniewskiej, która nam to wszystko  pięknie przetłumaczyła.

Czytanie tej książki porównać mogę tylko z przejażdżką na grzbiecie białej gęsi. Sami spróbujcie.


Natalka Śniadanko, Lubczyk na poddaszu, przeł. Ksenia Kaniewska, Biuro Literackie, Wrocław 2014, ss. 137.

***
Pewnie będzie z tego rękaw z wrabianym motywem: maleńkie wełniane drzewko, pagórek, a na pagórku stoi niezawodny Czytelnik, Pan Ryszard, który zapytał wprost: kiedy kolejne wpisy o książkach?
Są, są. Zaplątał się tylko czas, wturlał po szafę. Ale już nawinięty, już gotowy. Już niedługo nowe historyjki z wełny. Dziękuję!
28. Mak i wanilia (Marisa Madieri, Wodna zieleń)

28. Mak i wanilia (Marisa Madieri, Wodna zieleń)


Pradawne jądro mojej nostalgii znajduje się na pewnej wyspie na Adriatyku, pośród pachnącej szałwii,  która srebrzy nasłonecznione kamienie, i grzywy fal, "które na pełnym morzu były syrenami". Ale w nieruchomym świetle, poza czasem, pojawia się przeczucie zmierzchu. Wyspa już wie, co to takiego sprzeczność (s. 22).

Wodna zieleń Marisy Madieri jest jedną z ostatnich książek sierpnia, które przeczytałam i znakomicie zamyka czas lektur spod znaku cienia, szelestu i morskiego powietrza. Autorka postanowiła w tej, bardzo skromnej objętościowo, książeczce-dzienniczku pamięci odnotować odpryski całego życia: wypędzenie z tzw. "wschodnich kresów włoskich" (okolice Rijeki) do Triestu, sprzedawanie przedmiotów definiujących dawny poziom życia (imponujący, zabytkowy fortepian), internatowe życie w szkołach zakonnych, bycie w rodzinie podrzucanej co chwilę w górę przez huragany historii, mieszkanie w osławionym Silosie (pozbawiona okien klitka dla uciekinierów) i wreszcie odzyskiwanie własnego życia, gdy ma się już mieszkanie z oknami, balkonem, kuchnią...

Wąskie uliczki miasteczka, gładkie kamyki na plaży, pineta dochodząca aż do morza, zapach żywicy, muzyka słyszana z kawiarni w ciepłe wieczory i piękna, rozpogodzona twarz mojej matki oznaczały dla  mnie po raz pierwszy świadomość, że istnieje jakieś gdzie indziej, nowy raj, który można utracić (s. 37).

Marisa Madieri rozpina swoje wspomnienia w formie zapisów dziennikowych (1982-1984). Pamięć o dawnych ulicach Fiume (Rijeki), zapachu wody, twarzach ludzi, zwyczajach, mieszkaniu (powracających pojedynczymi blikami) coraz bardziej się zapada i zaciera. Zachodzi bielmem. Coś jeszcze tkwi w człowieku, ale ból wygnania powoli oddaje miejsce nowym odczuciom. Autorka buduje swoją prywatną mitologię przeszłości, napisaną śladami po przedmiotach, kolorach, zapachach. Instynkt wspominania ma też związek z kolejnymi bolesnymi doświadczeniami, bo narratorka choruje na raka piersi. Oczekiwanie na wyniki badań spalata się z pamięcią bycia w zawieszeniu, które towarzyszyło prawie całemu jej życiu. 

Wielki strach był daleko, lecz pozostał gorzki smak pustki po dzielnie zniesionej próbie, niepokój o przyszłość. Samotność tamtych miesięcy, przytłaczająca i nieprzejrzysta, kleiła się do mnie jak mokre ubranie. Drobny deszczyk mieszkał się z błotem rozpryskiwanym przez koła samochodów i zdawało się, że tkwię zanurzona w szarej lagunie melancholii (s. 49).


Dla Marisy Madieri krajobraz wody, morza, nabrzeża jest jednym z najsilniejszych estetycznie i zmysłowo punktów odniesienia. Wszystko istnieje w niej wobec wody, ku wodzie, dla wody. "Ten kolor wodnej zieleni - pisze Madieri - oznacza dla mnie dziś jeszcze kolor miłości" (s. 111). 

Wodna zieleń toczy się powoli, zachwyca językiem (stworzonym przez Joannę Ugniewską) i od pierwszych zdań uzmysławia, że obcujemy z talentem pisarskim. Od razu chciałoby się czytać dalej, najlepiej powieść, opowiadania. Wyjść z dziennika ku fikcji. Niestety po polsku ukazała się tylko jedna książka autorki.
Może warto się wreszcie nauczyć włoskiego?


M. Madieri, Wodna zieleń, przeł. Joanna Ugniewska, Czytelnik, Warszawa 2004, ss. 136.

PS: Ani razu nie wspomniałam, że Marisa Madieri była żoną Claudia Magrisa i nie wspomnę o tym. 
27. Z mgły i z zamyślenia (Philip Larkin, Zimowe królestwo)

27. Z mgły i z zamyślenia (Philip Larkin, Zimowe królestwo)


To już kolejna książka wydana przez Biuro Literackie w serii "Klasyka z Europy". I kolejna okazja do ucztowania na najlepszej porcelanie. Larkin przemyca w niej całą swoją młodzieńczą delikatność. Co chwilę zmienia narzędzia: kilka minut pisze piórem, a potem porzuca je na rzecz węgla i tuszu. Mistrzowsko wtapia swoją zimową, przenikniętą wojną historię miłosną w czarno-białe, drzeworytowe tło. I w oszałamiająco lirycznych krajobrazach pozwala niespiesznie toczyć się historii, która właściwie nie chce finału, nie dąży do radykalnych rozstrzygnięć, pobrzmiewa w pamięci i pozwala sobie na zacieranie się pamięci, niejasności.

W Zimowym królestwie osią historii są dzieje znajomości Katherine (prawdopodobnie mieszkanki Niemiec, może Żydówki?) i Robina (Anglika). Oboje wymieniają korespondencję, po której nastaje pamiętne lato pierwszego spotkania, nudy, ekscytujących dni poznawania Anglii i objeżdżania na rowerze wyspiarskiej inności. Między śniadaniami, tenisem i wiosłowaniem w dzikiej Tamizie rodzi się coś, co drąży ich oboje. Larkin nie definiuje, nie podtyka gotowych rozwiązań, ale za to zsyła bohaterom wojnę, zawirowania, odcinanie się od rodziny, ucieczkę z kontynentu, pustkę i samotność małego miasteczka, a w końcu pracę w prowincjonalnej bibliotece (wątek biograficzny). Losy przeplatają się, uczucia znajdują adresatów i biegną dalej, by zawracać i zmieniać swoje znaczenie.

Powieść napisana we mgle i dla mgły. Przepięknie, misternie przełożona przez Jacka Dehnela. Widzę Go, gdy pochylony nad każdym zdaniem co chwilę zagląda na lewą stronę tekstu i sprawdza, czy na jedwabnej podszewce nie widać supełków. Ale nic nie wystaje. Linia drobnych listków i owoców w naróżniejszych kolorach nici trzyma się znakomicie. Widać i słychać w tym przekładzie czas i mnóstwo przestrzeni, w której język mógł swobodnie rozłożyć skrzydła. 


Czytałam Zimowe królestwo latem, zachwycona opisami zaśnieżonego miasteczka i rytuałów zwykłego życia, które łaknie odmiany. Trzeba powtórzyć tę lekturę w dzień wielkiej śnieżycy.

Dla wszystkich rozsmakowanych w najlepszych angielskich powieściach, lubiących powolne tempo narracji, przystających przed każdą wystawą przydawki i przysiadających na dworcowych ławeczkach dialogów w stylu Virginii Woolf.

Philip Larkin, Zimowe królestwo, przeł. Jacek Dehnel, Biuro Literackie, Stronie 2017.

26. Opowiedzieć dyktaturę (Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka)

26. Opowiedzieć dyktaturę (Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka)


Hertę Müller czytam od kilku lat. Najczęściej w rytmie ukazywania się polskich przekładów. Pisarka jest jedną z najważniejszych autorek, niedoścignionych liryczek spraw ostatecznych. Niesamowita bliskość tematów, z jaką mamy do czynienia w przypadku każdej z powieści, wynika z niezwykłego transferu intelektualno-pisarskiego. Müller wie, o czym pisze, wybiera tematy "swoje", rozpoznane, doświadczone, do końca wysłuchane (jak w Huśtawce oddechu). Jest precyzyjna, choć wymaga to odkrywania siebie, ekshibicjonizmu (zapewne nieznośnego), odzierania się ze skóry lat - chroniącej, ratującej, ale przesłaniającej ślady zarastających blizn. Pisarka poświęca siebie dla każdej książki, oddaje pamięć o mrocznej dyktaturze, pokazuje ją z całym uniwersum poszczególności, której totalitaryzmy nie znoszą: z człowiekim i jego codziennymi myślami, wahaniami, pięknem wykradanym światu.

W tomie rozmów Moja ojczyzna była pestką jabłka Angelika Klammer pyta Müller o poszczególne książki, o dzieciństwo, rodzinę, pamięć o pracach przymusowych matki, niezwykłą więź z roślinami, o przerażenie krajobrazem, o liczenie czasu przejazdami pociągów, o zwierzęta, o miasto, o przesłuchania, o przerażenie śmiercią, o reżim, o życie po. Pisarka odpowiada tak, jak pisze swoje książki: niezwykle głęboko sięga do pokładów językowej wyobraźni, zderza słowa, jest niezwykle liryczna, frapująca, a nawet - jakkolwiek to zabrzmi w kontekście tej tematyki - fascynująca. Przede wszystkim w swoim odkrywaniu człowieczeństwa, kobiecości, sposobów na bycie wobec tyranii.

Wielokrotnie sięgałam do oryginałów i wiem trochę o dynamice i liryczności języka Müller. To wielka karuzela dla Tłumacza (w przypadku naszego kraju - Tłumaczek). Poza Sercątkiem (Herztier) w przekładzie Alicji Buras, wszystkie tomy Müller przełożyła Katarzyna Leszczyńska. Obcowanie z taką finezją przekładu,  znakomitym, wykwintnym, inwencyjnym językiem to prawdziwa uczta. Takie książki trzeba pokazywać jako wzory przekładu, który z gibkością zjawiskowego pytona, układa się w rytm słów oryginału, wychwytuje rejestry, gra i wiruje, pląsa i tworzy abstrakcyjne linie.

Najlepszy tom rozmów ostatnich miesięcy. Do ostatniej linijki zatrzymuje oddech. Boleśnie aktualny.

Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka, przeł. K. Leszczyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, ss. 232.

Przedsmak tej książki znajdą Państwo w tomie rozmów z pisarkami: Sztuka powieści. Antologia II z "The Paris Review" (przeł. Ł. Buchalski, A. Pluszka). O tej książce już wkrótce.
25.  Argentyński mrok powozi nowelą (Mariana Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu)

25. Argentyński mrok powozi nowelą (Mariana Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu)

To, co utraciłyśmy w ogniu Mariany Enriquez to książka "zasysająca". Wszystko w niej jest przeniknięte czarną magią, tajemnicami zakazanych dzielnic i rozgrywa się gdzieś za ołtarzami dla pogańskich bóstw na tyłach supermarketów. Pisarka nie daje zbyt wiele czasu na oswajanie się z krajobrazem i nastrojami każdej z nowel, wrzuca Czytelniczkę i Czytelnika prosto w mroczną gardziel. A tam, pośród śliskich macek fabuły i śluzowatych zwrotów akcji, czeka wielka czarna dziura literackiego horroru. Kto czytał Juana Rulfo i zna meksykańskie smaki zaświatów, kto nie zaniedbał Edgara Allana Poe, będzie się czuł wybornie. Wszystko wypływa z latynoskiej wyobraźni, trąci najjędrniejszym Marquezem i Carpentierem. Pisarka umie znakomicie pisać i z dziką, jak się wydaje, satysfakcją, lubi odurzać wywarami swojej wyobraźni. 

W powieściach - a w tym przypadku w "nowelach grozy"- kluczowy jest niedosyt. A Enriquez figluje z zamkniętymi oczami. Biegniemy przez slumsy Buenos Aires, mijamy dom zjadający dziewczynkę, mroczną wodę wypluwającą żywych zmarłych, potwornego kota-karła trzymającego surowe mięso w swoim przeklętym domu, podpalone kobiety recytujące w metrze straszliwe biografie nieszczęścia i znikających mężów. Trzeba się uważnie przyglądać widmowym postaciom, bo każda niezagojona rana to znak i ślad.
Opowieść zwykle zaczyna się niewinnie, ale wystarczy jedno zdanie nieuwagi i już jesteśmy w gęstym jądrze zjawisk nadprzyrodzonych, nadwzroczności i nadczucia. Finały brawurowe, gęsia skórka gwarantowana! 

Wyborna lektura w świetnym tłumaczeniu Marty Jordan!

Marina Enriquez, To, co utraciłyśmy w ogniu, przeł. M. Jordan, Czarna Owca, Warszawa 2017, ss. 232.
24. Lepko, lekko (Tomasso Landolfi, Morze karaluchów)

24. Lepko, lekko (Tomasso Landolfi, Morze karaluchów)


Nigdy specjalnie się nie kryłam z wielką miłością do literatury włoskiej, ale Landolfi to pierwsza piątka (uwaga:w pierwszej piątce mieści się, rzecz jasna, minimum czterdzieści autorek i autorów). Ta proza kipi pomysłami, bo autor, jak napisał kiedyś rumuński pisarz, "cierpi na wylew wyobraźni". Każde opowiadanie budujące korpus tego tomu rozgrywa się w innej przestrzeni i dotyczy innego tematu, choć można wyliczyć kilka wspólnych wątków (język, owadzi świat, morze, przenikanie czasu, potyczki z cielesnością.....).


Tomasso Landolfi
Landolfi jest wielkim kuglarzem. Kiedy myślisz, że coś się w narracji poukładało, przewraca wszystko na lewą stronę, a tam poplątane nici i supły. Trzynaście opowiadań kołysze się między najróżniejszymi konwencjami i estetykami, od pojedynku na pocałunki między owadem i człowiekiem, aż po dramatyczną walkę o wiersz napisany w języku znanym tylko jego autorowi, od wypluwania słów razem z resztkami pasty do zębów, nadmuchiwania gumowej żony Gogola i zakopywania żywcem w trumnie po cenzurujące pisarza pióro odmawiające posłuszeństwa. A wszystko lśni elegancją języka, pozszywane jest z najlepszych, wysokoskrętnych włókien wełny. Miętosisz, a i tak wraca do formy. Ani jednej oczywistości, ani jednej gotowej odpowiedzi na pytanie, co się zaraz stanie.


Landolfi, o którym wiemy niewiele, bo lubił skrywać się za iluzjami i mistyfikacjami, sporo jednak w tych opowiadaniach podszeptuje. Czym są te nierealne, ale bardzo osadzone w życiu historie, czym jest to wymykanie się prawom fizyki i istnienia?
W każdej grotesce, surrealizmie, igraszkach z przestrzenią i formą czai się odwieczna tęsknota za metamorfozami, które ratują od zniszczenia. Ale uwaga, bo gdy pociągasz za nitkę, pruje się cały kosmos. W świecie Landolfiego nie ma wytyczonych granic, nie obowiązuje umowa między autorem i czytelnikiem.
Środkiem pokoju idzie pająk, a w dodatku (w zupełnie niepojęty sposób) jest obserwatorowi znany z widzenia. Ach, faktycznie, to przecież Tatuś!

Przepiękna okładka Justyny Boguś (marzy mi się w ramie), dużo zaplecza biograficznego i krytycznego, świetny przekład Anny Wasilewskiej i Haliny Kralowej.
Kolejne tomy z "czarnej" serii Biura Literackiego czekają w kolejce.

T. Landolfi, Morze Karaluchów, wybór opowiadań i posłowie A. Wasilewska, przeł. H. Kralowa, A. Wasilewska, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016.


A teraz biegniemy prosto w lato!

23. Czy język jest Twoją tarczycą? (Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka)

23. Czy język jest Twoją tarczycą? (Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka)

Jestem zachwycona tą małą książeczką, którą dojrzałam miesiąc temu w księgarni i zabrałam z resztą łupów. Od pierwszych stron było jasne, że to kolejna niezwykle ważna książka, niezbędna podczas dyskusji na temat istoty wielokulturowości, kondycji literatury, która rodzi się na skraju tożsamości (sama nią będąc), a przede wszystkim języka, który musi balansować między starym światem, a nowym, który eksponuje poszukującego siebie, podwójnego (potrójnego) kulturowo Autora.

Piąta strona świata jest antologią prezentującą sześcioro Autorów piszących po niemiecku: Shidę Bazyar, Jensa Bisky'ego, Ulrike Draesner, Matthiasa Nawrata, Antje Rávic Strubel i Deniz Utlu. Każde z nich pokazuje w zaprezentowanym fragmencie prozy Niemcy ze swojej, czyli "innej" strony. Czasami mamy genialne narracyjne ujęcia Kreuzbergu, czasami nie wychodzimy z ojcowskiego składziku, w którym namacza się w chemikaliach folię kobaltową z  odzysku. Autorzy tej antologii zapisują swoje multietniczne doświadczenia (tureckie, polskie, irańskie, angielskie), dla większości z nich język niemiecki jest jedynym językiem literackim, jakim władają. Owoce tych opowieści pokazują niezwykle różnorodne punkty widzenia. Mamy Niemcy imigrantów, którzy prawie zupełnie zakorzenili się w nowej ojczyźnie, jednym tchem wymieniają Celana, Kawafisa, Rilkego, Asafa, Hikmeta jako "swoich".
Ale fragmenty powieści to tylko połowa tej książki, bo każdej prozatorskiej prezentacji Autora towarzyszy esej na temat osobistego pojmowania języka niemieckiego, filozofii pisania po niemiecku. Mamy tutaj znakomite diagnozy i metafory pokazujące sposoby bycia w materii językowej, refleksje na temat związku pomiędzy "języcznością" a "tożsamością", horyzontu języka, bycia w podwójności, kłopotów z wrastaniem w język niemiecki, dyskusjami o granicach geometrii językowej, języku postrzeganym jako narzędzie walki o pełną społeczną obecność etc.

Niemczyzna jaką znamy, powstawała w obcowaniu z rozmaitością niedających się pogodzić elementów, z mnóstwem małych odmienności, krótko mówiąc: w stresie pluralizacyjnym - pisze w jednym z esejów Jens Bisky (przeł. Ryszard Wojnakowski)

Każdy z Autorów mówi swoim głosem, ma inne skojarzenia (najbardziej podoba mi się myślenie o niewyczuwalnym języku jako tarczycy), ale czytane jeden po drugim układają się spójną całość. Powtarza się pytanie o to, co znaczy dzisiaj bycie Niemcem?
[" (...)13 procent odpowiada, że ważny jest fakt urodzenia się w Niemczech. Natomiast 79 procent uważa, że najważniejszy dla tożsamości narodowej jest język"].
Powtarza się także pytanie, co to jest "literatura niemiecka"? Czy wystarczy pisać o Turyngi lub Holokauście? Jakie są jej granice, o ile w ogóle istnieją?
Jedna z autorek, Ulrike Deasner, posłużyła się metaforą wieloryba, który pływa w morzu języka, ale z obcym powietrzem w płucach. Tak właśnie wygląda kondycja językowa i kulturowa zaprezentowanych w tej antologii Autorów. Dzięki różnorodności widać wyraźniej - prawda stara jak multietniczy świat.

Wielkie brawa za świetny pomysł. Chciałabym przeczytać taką antologię poświęconą pisarzom hiszpańskim, rumuńskim, szwedzkim, węgierskim...

O jakość językową wielokulturowych pieśni niemieckich wielorybów zadbali Tłumacze tomu:
Karolina Kuszyk, Urszula Poprawska, Ryszard Wojnakowski, Anna Wziątek.

Lektura obowiązkowa!



Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka (S. Bazayar, J. Bisky, U. Draesner, M. Nawrat, A. Rávic Strubel, D. Utlu), przeł. K. Kuszyk, U. Poprawska, R. Wojnakowski, A. Wziątek, słowo wstępne P. Kieżun, Kultura Liberalna Warszawa 2017, ss. 177.
Copyright © 2014 dyskretny urok drobiazgów , Blogger